wtorek, 30 grudnia 2014

Faustyna

Faustyna - szczęśliwa (od przym. łac.  fausta - błoga, szczęśliwa, albo czas. faveo - być przychylnym, sprzyjać, albo rzecz. favor - przychylność, życzliwość, łaskawość). 

Przy takim imieniu wypada tylko zapytać - co to jest szczęście?

Swego czasu ujęła mnie definicja Einsteina:
"Jeżeli a oznacza szczęście, to a = x + y + z, gdzie x to praca, y - rozrywki, a z to umiejętność trzymania języka za zębami".

No. U mnie się sprawdza. Problem w tym, że jest ogólna, więc zaraz podniosą się głosy: a że nie każda praca, a że niektóre rozrywki to wręcz szkodzą, a że to trzymanie języka za zębami jednak nie wychodzi na dobre. No. Zatem każdy z nas ma subiektywną i własną wersję tego równania.

To bardzo przydatne, żeby wiedzieć, co mi konkretnie daje szczęście. Zwłaszcza teraz, bo zbliża się nowy rok, robimy postanowienia, a głupio sobie postanawiać coś, co daje nieszczęście. Chwila... sięgam po moją listę postanowień, zobaczę, jak się mają do mojego szczęścia. Ano... nie jest tak źle. Wszystkie się mają, poza jednym, które, jak odkryłam, jest bardziej "na zaliczenie". Muszę przemyśleć.

A najwięcej szczęścia jest w pierwszym z listy i ostatnim.  Bo najbardziej przybliżają do najbliższych.

https://www.youtube.com/watch?v=jDz1ZZptIso

poniedziałek, 29 grudnia 2014

o frycowym i wystarczająco dobrym

Mojemu tacie zdarzało się mówić: "Frycowe trzeba zapłacić". A powtarzał to wystarczająco często, żebym to przyjęła i zrozumiała. O co chodzi? Znaczy to, że jak się jest gdzieś nowym - "frycem", to często dostaje się po głowie; trochę ze względu na trudność sytuacji, a trochę dla zasady.

Sprawdza się. Jeździłam kiedyś na takie kapitalne rekolekcje dla młodzieży. Wszystko było naprawdę awsome, poza tym, że ludzie na nie jeżdżący byli ekstremalnie zamknięci na nowe osoby. Sami wobec innych "stałych bywalców" byli bardzo otwarci, w ogóle stanowili dobrą wspólnotę, ale "nowi" zderzali się z betonowym murem. Dowodem na to, że gdy mówiliśmy o włączeniu się w to towarzystwo to w słowach: "trzeba się tam WBIĆ". Ostatecznie się udało, ale czy o to chodzi?

Może właśnie dlatego tak bardzo spodobała mi się moja studencka wspólnota. Odniosłam wrażenie, że zasada brzmi: "jesteśmy RAZEM, a nie grupami". Już od początku klany o wspólnym pochodzeniu były rozdzielane do różnych pokoi, a przy jedzeniu siadaliśmy tak, żeby nie znać choć jednej osoby obok nas. A potem słyszałam nie raz, że jak przyjdzie ktoś nowy, to trzeba do niego zagadać. W praktyce bywało różnie, ale zwykle właśnie tak.

Pojedynczy nowy jest najsłabszy. Obserwowany, oceniany, samotny i zdezorientowany. Bycie z nim i przy nim to chrześcijaństwo w czystej postaci albo elementarna przyzwoitość.

W sumie zaczęłam pracę i zgodnie ze słowami taty: płacę swoje. W 50% mnie to boli, w 50% jakoś się nie dziwię. Nie ma sensu oczekiwać, że wszyscy będą w porządku, podobnie jak nie wyglądamy sprawiedliwości na studiach. Jasne, to beznadziejne, że studenci są traktowani wg zasady: "domyśl się jaki mam humor, bo wg niego będziesz oceniany/a" albo "przeczytaj w moich myślach, czego od ciebie oczekuję". Ale jest jak jest, trzeba to przyjąć, nie brać do siebie i spać spokojnie.

Wracając do mojej pracy - jest ok. Po prostu czuję, że mam przykręconą śrubę trochę bardziej, niż trzeba i wymaga się ode mnie lekkiego jasnowidzenia. Ale spoko - jest wystarczająco dobrze. Dlaczego?

W psychologii funkcjonuje pojęcie "wystarczająco dobrej matki". To taka bardzo nieidealna kobieta, która zaspokaja wszystkie niezbędne potrzeby dziecka, ale nie zawsze od razu i czasem z błędami. Dba o maluszka i spędza z nim czas. Miewa "gorsze dni". Zdarza jej się czegoś nie wiedzieć. I to WYSTARCZY, żeby dziecko zdrowo i szczęśliwie się rozwijało. Co więcej, matka lepsza od wystarczająco dobrej, czyli idealna, wpływa szkodliwie na rozwój dziecka. Ha!

Praca nie musi być idealna. Staje się "wystarczająco dobra", gdy znajduje się w niej choć jeden życzliwy człowiek. Nie, nie tylko uprzejmy - troszkę bardziej. Rozumie, że może nam być trudno. Nie wymaga niemożliwości. Zajmuje się swoimi sprawami, ale jest gotów je przerwać, gdy potrzebujemy pomocy. Czasem po prostu zagada i zrobi herbatę. Potraktuje, jak człowieka, a nie jak Nieustannie Obserwowaną Wadliwą Aplikantkę (w skrócie NOWA). Daje wsparcie - o, właśnie o to chodzi. Wtedy obiektywnie wysokie poprzeczki nie są takie straszne.

czwartek, 25 grudnia 2014

...zamieszkało między Nami...

Wczoraj, tuż po północy, w kościele rozległ się płacz noworodka.
Niósł się przez główną i jedyną nawę, wzmocniony przez głośniki, więc budził wszystkich.
Niektórzy uśmiechali się krzywo. Inni płakali. A jeszcze inni nie wiedzieli, jak się zachować.




Bogowie innych religii są wielcy, wspaniali, mocni, silni, potężni, mają wpływ, nieograniczoną władzę, wiedzę lub samopoznanie.
Bogowie nie-religijni to niezależność, samowystarczalność, beztroska, bezpieczeństwo, kontrolowanie, bogactwo, samorealizacja...

A my, chrześcijanie, świętujemy dziś urodziny Jedynego Boga, który stał się zależny, bezbronny i taki mały... Przecież gdyby nie ta kobieta, która go wykarmiła, umarłby z głodu. Przecież gdyby nie ten mężczyzna, który obronił Jego matkę, to zginąłby wraz z nią, jeszcze przed porodem. Nasz Bóg oddał się ludziom.

Dlatego życzę Ci dzisiaj, żebyś wzięła Go w swoje ręce i przytuliła do serca. Żebyś Go chronił. A On niech Wam błogosławi wszędzie, gdzie pójdziecie.


piątek, 14 listopada 2014

Muszę pomyśleć

bo nie wiem,
co zrobić z tym blogiem i w jaki sposób go poprowadzić.

Blog to nie pamiętnik - wiem. Dlatego zmieniam bohaterów swoich opowieści, wydarzenia wymyślone przeplatam z prawdziwymi, prawdziwe tak się staram zamotać w miejscu, czasie i przestrzeni, żeby nie było wiadomo, o co i kogo chodzi konkretnie.

Jasne, nie zawsze. Czasem pisałam wyraźnie o swoich doświadczeniach, o swoich myślach. Chodziło w nich o treść, nie o mnie samą. Przecież ja tu jestem tylko "we fragmentach". Gdy piszę o czymś trudnym, to nie znaczy od razu, że mam doła - akurat przez chwilę taki temat przyszedł mi na myśl. A czasem tak - mam doła. Ale przecież nie chodzi o mnie! Chodzi o treść.

Jasne, czasem wiecie, o kogo chodzi. Głównie Ci konkretni, o których piszę. Bo chcę pokazać na konkretnym przykładzie fajnych ludzi i sytuacje. Ale staram się, żeby poza tą osobą, raczej nikt się nie kapnął o kogo chodzi. Jak się da. Ale czasem się nie da. I to chyba jest błąd, że piszę o takich sytuacjach.

Myślałam, że przeplatanie postów bardziej teoretycznych (o imionach), takimi z życia, będzie fajnym zabiegiem. Ale teraz wydaje mi się, że to był błąd podstawowy.

Muszę pomyśleć. Zastanowić się, w którą stronę iść.
Nie chcę, żeby ktoś czuł, że wylewam tu na niego swoje żale.
Nie chcę robić reality show ze swojego życia w internecie.
Nie chcę, żeby ktoś sobie tworzył obraz mnie na podstawie tego, co piszę.

Chciałam się podzielić swoimi poglądami, doświadczeniami, pomysłami na różne sprawy
... wychodzi coraz częściej na to, że
próbuję się jakoś zaprezentować. Nie chcę! Ale tak wychodzi.

Ok, potrzebuję czasu. Nie będę pisać, aż nie wymyślę, w którą stronę iść.
Konkret ma być, a co:)


środa, 12 listopada 2014

Trochę się nazbierało...

Jest wszystko, a źle.

Obserwuję falę rozstań w związkach rodziców moich znajomych. Nie rozumiem... Pary te są wiele lat ze sobą. Mają dzieci albo duże (tzn. gimnazjum i wzwyż), albo odchowane. Może nie opływają w gotówkę, ale stać ich na spokojne życie. Stabilna praca. Dom/mieszkanie, samochód, przyjaciele... Dzieci nie sprawiają większych problemów, więcej - uczą się, rozwijają zawodowo, związkowo, itp. Z jakimiś wyjątkowymi chorobami te pary się też nie borykają. Właściwie zatem - jest wszystko.
A jednak czegoś brak...

Ślub z k(l)asą

Na innym etapie związku  - przygotowaniach do ślubu, pary natrafiają na inne problemy. Kolejni znajomi przekładają ślub ze względu na brak funduszy. Na szczęście - nie czekają by nazbierać tyle, żeby zadowolić kulturowe normy. Po prostu przyspieszają ślub, obniżając "standard" wesela.
Pierwsze pytanie po takim zabiegu: "Nabroiliście?!"
A oni zwyczajnie chcą być małżeństwem.
Ślub i wesele to zaledwie pierwszy dzień.

"- A jakiego koloru chcesz, żeby świadkowa miała sukienkę, no i świadek krawat? Tak, żeby wiesz, pasowało wszystko do siebie. No a sala? W jakim motywie? Można by zrobić tak, żeby Twój bukiet, dekoracja kościoła i sali były połączone jakimś wspólnym elementem. Może kolory jesieni?
- ...nie wiem...
-  Znaczy... To nie jest dla Ciebie ważne? Dla mnie byłoby w takim dniu.
- Znaczy... Ja chcę po prostu za Niego wyjść. "

Halo, Majka, czy to znaczy, że jeśli ja chcę, ja marzę o tym, żeby mieć wesele w starym dworku na wsi, mam od lat projekt sukienki  - sprowadzą mi ją z Paryża, gości planuję zaprosić 200, albo więcej i chciałabym fontannę czekoladową (w dwóch smakach - białą i mleczną!) - to jestem jakaś słaba, materialistyczna, przyziemna?
Absolutnie tak o Tobie nie myślę. Chodzi mi o coś innego. Jeżeli takie masz marzenie, życzę Ci, żeby tak właśnie było. Ale ja mam inną wizję tego dnia. Nie znaczy - lepszą, tylko - inną. Chciałabym, żeby każda z nas mogła przygotowywać swoje marzenie, a nie liczyć, jak wiele gości uda się zadowolić, a ile trzeba będzie udobruchać dodatkowo.

Barszcz na zakwasie

Rozmawiałam z A. w sklepie na tytułowy temat. Podeszła do nas pewna Pani. Przeprosiła, że się wtrąca, ale słysząc naszą rozmowę, chciała coś do niej dodać. Rozmawiałyśmy jeszcze chwileczkę; o barszczu, o śmietance, o tym, co zrobić, by nie było pleśni (dodać czosnek) i o ciastkach, których dzieci nie dojedzą... 
W domu postanowiłam wypróbować przepis. Na szczęście jakoś nie mogłam się zabrać. A. zadzwoniła kilka dni później, że ta sama pani przyszła do niej do sklepu i wręczyła jej dwa słoiczki gotowego zakwasu dla nas:) Bezinteresowność ludzi wciąż mnie zadziwia. 



wtorek, 4 listopada 2014

Dorota, Mateusz, Maciej, Teodor, Bogdan...

Dorota - dar Boga (oryginalnie - bogini), pochodzenie greckie

Mateusz - dar od Boga, pochodzenie hebrajskie

A pozostała trójka już była parę miesięcy temu:) Tylko wtedy patrzyłam na dar od strony biorcy. Dziś będzie o dawcy.

No jak to jest być darem, co? Może Teodor się wypowie? Akurat o tym imieniu nie spotkałam nikogo nigdy:)

To się zaczyna wtedy, gdy chcesz nim być, albo gdy nie chcesz, ale jakoś tak samo wychodzi. Może zacznijmy od drugiej sytuacji, bo prostsza. Każdy z nas ma w sobie takie rzeczy, którymi może obdarowywać. Talenty - jasne, wiedzę i umiejętności - jasne, ale też inne hmm... aspekty, o których rzadko myślimy. Ja np. byłam na spacerze po mojej dzielnicy i poznałam fajną trasę spacerową: Ikea - ul. Królewska. Mogłam pokazać ją takiej jednej dobrej duszy. O dziwo! była nią zachwycona:) Więc takie moje małe nic nie znaczące doświadczenie- można je komuś dać, nie wiedząc nawet, że to może być ważne. Albo można komuś dać radość przez swój dobry nastrój. No co? Po prostu go dziś mam. Sam przyszedł. Żadna moja zasługa. Z kimś pogadam i widzę, że ten nastrój jakoś się "zaraża". Podsumowując: możemy być darem, będąc po prostu sobą.

Ten inny sposób, to sposób hardcore. Są takie dni, gdy naprawdę nie masz co dać. Albo to, co masz, musi wystarczyć dla Ciebie. I jakoś... wyłazisz poza siebie, swoje potrzeby, pragnienia, braki... dajesz, nie patrząc na to, że Ci zabraknie.

I potem czasem: wołam "Z nieba mi spadłaś!" albo rzadziej, (bo się wstydzę): "Bóg mi Cię zesłał".

Tyle darów...
Dorota, Mateusz, Maciej, Teodor, Bogdan, Ty...

niedziela, 2 listopada 2014

piątek, 31 października 2014

Bożena

Bożena - imię starosłowiańskie, składa się z dwóch członów: Bóg + końcówka spieszczająca, zdrobnienie. Tak jak mówimy o córeczkach: tatusiowa, albo od imion: mariuszkowa, michałowa, jackowa. To imię na dzisiejszy można jakby przetłumaczyć: Boża, córeczka Boga. 

A jeśli masz tak niewiele, to co mi dasz? Twój pokój, to nie Twój pokój, bo nigdy niemal nie jesteś tu sama. Nawet jak wszyscy wyszli, to zawsze są otwarte drzwi. Pieniądze masz, bo ktoś Ci wyciągnął z banku. Ubrania nosisz, bo ktoś inny Ci je kupił, albo dostałaś w spadku po tej, która odeszła. Twoje też ktoś odziedziczy, nie bój się. No to co jeszcze możesz mieć? Łóżko? Zapomnij. Dwa razy dziennie przychodzi ktoś i je przewraca na nice. A co? Ścieli.

Czy może swoje ciało masz? Cóż, jeśli Cię nie słucha... Torebka leży tuż obok Ciebie, na łóżku. Wyciągasz po nią prawą rękę. Pierwsze podejście - nie trafiasz. Bierzesz większy zamach - ręka ląduje obok. Pomagasz sobie lewą ręką, przesuwasz nią dłoń. Zamek... uff... Teraz tylko kilka minut, żeby otworzyć, bo palce są słabe. "Daj, ja to zrobię." mówię w końcu niecierpliwie.

Przychodzę do Ciebie brać. Chcę się nachapać aż do rozpuku. Dawaj mi, ile tylko możesz, bo jutro już będzie mi brakować.

A więc mów, jak tylko Ty potrafisz. Mów z przejęciem o drobiazgach, opowiadaj o tym, co Cię poruszyło, choćby i kilka lat temu. Podkreślaj kilkakrotnie jedną a tą samą dobroć ludzką. Przypomnij, co u papieża i znajomych biskupów. Mów. Potrzeba mi tego, bo brakuje mi cierpliwości. Wychodząc od Ciebie mam jej trzy tony więcej.

Potem zadbaj o siebie, proszę. Upomnij mnie, jeśli nie umyję dla Ciebie kilka razy wanny. Wyślij mnie po rzeczy, których zapomniałam. Poproś, bym trzy razy wypłukała Twoje włosy. A potem zrób to jeszcze raz. Przypomnij, że jeszcze szampon, jeszcze paznokcie, jeszcze włosy zapleść... Kieruj mną, bo nie mam pokory. Zadbaj o siebie, żebym się nauczyła dbać o potrzeby inne niż moje.

A na koniec, jak już klapnę zmęczona przy Twoim łóżku, powiedz, jak bardzo mnie lubisz. Przeproś, za słowa, które mogły mnie urazić. Jeszcze ani razu Ci się to nie udało, tzn. urażanie, musisz się bardziej postarać. Ale przeproś, bo inaczej będę się bać, że to nie ty, albo, że zaczyna się u Ciebie demencja. Zawsze przepraszasz, jakbyś nie mogła znieść myśli, że kogoś urazisz. I jeszcze raz powiedz mi coś miłego. Przytul mnie na wpół bezwładnymi rękami. Pozdrów moich najbliższych. Na koniec zapytaj nieśmiało, czy jeszcze przyjdę kiedyś... I znów zrobi mi się głupio, że tak mało Ci dałam w zamian za ogrom Twojej wdzięczności.

Wychodzę. Już więcej nie udźwignę. A już na korytarzu idzie do mnie duża Rysia, jak niezgrabne dziecko. Na wierzch dorzuca pomalowany przez siebie obrazek. Dochodzę do drzwi... słyszę za sobą szuranie, jakby ktoś biegł, a nie mógł ze względu na jakby spętane nogi, pochylone w garbie plecy, wiek... Nie odwracam się, naciskam przycisk do otwierania drzwi. Dogania mnie w końcu Hela: "Tamten trzeba nacisnąć" - pokazuje na drugi  - "ten nie działa". Idę... bo przecież jeszcze Marcia może do mnie podjechać wózkiem, może Dorota mnie dogoni na swoim i zamiast dzień dobry rzuci "Jesteś wspaniałym człowiekiem", może pani Jadzia pokiwa nade mną głową, niby zła, że jej nie odwiedzam, a potem da mi ciastka z serem... pan Marcin zaprosi mnie na randkę i tańce, choć nogi ma bezwładne... A ilu z nich nie podejdzie, bo nie może, ale jak się przy nich tylko usiądzie, to uważajcie, bo nic nie robią, tylko obdarowują... Chodzę brać do Domu Pomocy Społecznej. Naprawdę można wynieść wiele.

wtorek, 28 października 2014

Zaręczyny

A co:) Napiszę.
Rąbnęła mnie dziś informacja, że taka jedna, którą niesamowicie cenię, zgodziła się zostać żoną takiego jednego, którego nie widziałam nigdy na oczy, ale jak ją znam, to on musi być w porządku:)
***
Podobnie jak do narzeczeństwa, można mieć do zaręczyn różne podejścia. Jedno jest takie, że się na nie czeka, marzy i projektuje ten moment od późnego dzieciństwa. A jak on się zachowa? A co powie? Czy uklęknie? Czy będą wokół inni ludzie? I jest pisany marzeniem scenariusz, bo przecież na każdy wariant sytuacji, trzeba sobie przygotować odpowiedź. W sumie niekoniecznie to musi być "tak", bo przecież odmowa jest niesamowicie romantyczna. Oczywiście, pod warunkiem, że nikt nie patrzy, niedoszły narzeczony nie strzela sobie w łeb (albo okazuje się kompletnym draniem), a my mamy dużą szansę na kolejną propozycję.
Dobra, wiem, upraszczam, można też marzyć pięknie o tej chwili:)

A drugie podejście - to się ani nie czeka, ani nie marzy, ani się nie jest na to specjalnie nastawioną  i nagle ŁUP! I co? I jest problem. Kurczę, wszyscy czekają na odpowiedź... Gdybym wiedziała, to pomyślałabym co powiedzieć, a tak... to co, trzeba się zgodzić?... Babcia zaraz się rozpłacze, ale siara... W tym zamęcie przychodzi do głowy odpowiedź: Muszę się zastanowić.
I bardzo dobrze, że przychodzi. Nikomu nie życzę, być postawioną w takiej sytuacji "z marszu", nie mając czasu na zastanowienie. Oj, bieda, jak chłopak nie da wcześniej żadnego sygnału, że taką akcję planuje.

Ślub to w zasadzie ukoronowanie decyzji. Konsekwencja. A wybór został dokonany wiele, wiele tygodni wcześniej. Jak już ruszy maszyna ślubno-weselna, to w głowie naprawdę się miesza, zwłaszcza w ostatnich miesiącach. Nie ma czasu na porządne zastanowienie się. Nigdy nie wiadomo, czy nieporozumienia  i kłótnie są efektem stresu przygotowań, czy po prostu niedopasowaniem. Poza tym raz podjętą decyzję, choćby bezmyślnie, trudniej zmienić, bo sami przed sobą chcemy być konsekwentni. A już sama końcówka przedślubna to koktajl stresu-strachu-podekscytowania. Myśli krążą po tak błędnych ścieżkach, że na trzy tygodnie przed ślubem powiedziałam sobie, że do jakichkolwiek wniosków nie dojdę w moim znerwicowaniu, to je ignoruję i wychodzę za mąż. Kropka.

***
Wracając do zaręczyn: piękna sprawa. Pamiętna. I nawet mało ważne jak  i kiedy. To znaczy... inaczej: ważne. Oby było jak najbardziej tak, jak sobie wymarzyłaś. Albo zaskakująco i niesamowicie. Niech będzie tak, żeby się wspominało z przyjemnością.

Ale mało ważne "jak" i "kiedy" w porównaniu z tym - KTO zada Ci właśnie to pytanie - najpiękniejszą prośbę, jaką może mężczyzna skierować do kobiety. ("On w tym momencie przyjmuje najpokorniejszą postawę. Wyznaje Ci, że jego życie mu nie wystarcza i potrzebuje Twojego, potrzebuje Ciebie do szczęścia." )
Jeżeli to jest ta właściwa osoba - może się wszystko popsuć w formie - i tak będzie idealnie. Zakładając, że się zgadzasz, bo przecież nie musisz:)

sobota, 25 października 2014

Samotność

Tak, ten wkurzający, drażniący, szeleszczący w uszach brak - nie znika. Wydawałoby się, że jak już się z kimś zamieszka, weźmie ślub, a dodatkowo, jak się taką osobę kocha z wzajemnością, to już o samotności nie ma mowy.

A ona jednak jest. Tylko trochę inaczej. Są samotności różne... pisał mój ulubiony ks. Twardowski. Ta, którą mam na myśli nie odnosi się do nieobecności, ani do tęsknoty, tylko do niezrozumienia. Kiedy ta twoja najbliższa, najukochańsza osoba próbuje, jak może, ale nie rozumie... to jest samotność. Można tylko przyjąć - on, ona ma inaczej - jak? - nie wiem, ale się z tym zgadzam. Wtedy jeszcze jest dobrze. Bo przecież można odrzucić, "co ty tam wiesz?", "jak możesz tak myśleć?", "to jest bez sensu!". Wtedy jest samotność  - wielka.

Ta taka zwyczajna - będzie zawsze. Chcąc nie chcąc, różnimy się, to nie tylko kwestia płci. Moje myśli błądzą czasem takimi drogami, gdzie nikt przejść nie potrafi. I moje nie zawsze są w stanie twoje myśli dosięgnąć. Doświadczenia są nieprzekazywalne do końca, poznanie niepełne. Dlatego czasem czuję się sama. Czy słusznie?

piątek, 24 października 2014

Kiara

Dziś nie będziemy obracać się w kręgu świętych ani też bawić się w analizę lingwistyczną. Do napisania tego posta skłoniło mnie obejrzenie bajki z dalekiego, dalekiego dzieciństwa: "Król lew 2: Czas Simby". Film, włączony dla odstresowania i dwóch piosenek, szybko wciągnął mnie w swoje drugie dno. Odkryłam, że jest to piękna historia o dwóch rodzinach...


... i przemądrej głównej bohaterce. 

Małe i wielkie problemy
W filmie przedstawione są dwa stada - dwie rodziny. Jedna z nich to taka typowa 2+1+bliscy+dalsi. Czasem są nieporozumienia, relacje troszkę zaburzone (nadopiekuńczy ojciec), poza tym sytuacja trudna, jako że rodzina o dużym znaczeniu społecznym. Ale generalnie każdy zna swoje miejsce w tej rodzinie, ma zaspokajane potrzeby, jest kochany. 
O ile w pierwszej występowały typowe problemy, druga to po prostu patologia. U jej podstaw nie leży ubóstwo ani brak ojca, ale wypaczony sens istnienia rodziny. Chodzi w nim o zemstę, wymierzenie własnej sprawiedliwości. My - uciskani kontra oni - bogaci, którzy nas skrzywdzili. Mamy więc moralne prawo odzyskać to, co nam zabrano przemocą. Wychowanie podporządkowane jest tej ideologii. Wszelkie miłe gesty, zabawa, czułość mają sens o tyle, o ile wzmacniają jej przekaz. Dzieci uczone są walki, zabijania, nienawiści.

Beztroskie dzieciństwo?
Dzieci, jak to dzieci - dziećmi są. Na początku, choć chłoną klimat, w jakim wzrastają, są cudownie normalne. Kiara uwalnia się, jak może, spod czujnej opieki taty (w tym momencie filmu jeszcze się z nim zgadzamy - w końcu Kiara malutka). Przełazi przez zakazane granice, nie zdaje sobie sprawy ze śmiertelnego niebezpieczeństwa - jest dla niej i jej kolegi po prostu dobrą zabawą. 
I oczywiście dorosłe problemy muszą tą sielankę rozpieprzyć. Dzieci stają się "zakładnikami" podziałów.  Kończy się tak, że maluchy nie wiedzą dlaczego, ale nie mogą się razem bawić. 

Tatusie
Jeszcze słówko o głowach obu rodzin (akurat czytam "Warto być ojcem" Pulikowskiego, więc jestem na czasie z tym tematem:). Simba rzeczywiście zasługuje na to miano. Widać, że ma w rodzinie ostatnie słowo, ale... słucha swojej żony:) Łączy ich bliska, ciepła relacja. Poza tym spędza czas z córką, tłumaczy jej świat. Choć ma tendencję do nieco patetycznych wypowiedzi, potrafi się z nią beztrosko bawić. 
W drugiej rodzinie fizycznie ojca nie ma, ale tak naprawdę nad wszystkimi jej działaniami unosi się jego "duch". Staje się on postacią nieskazitelną, niesłusznie skrzywdzoną, ideałem. O ile Simba sam sobie narzuca dążenie do bycia odbiciem ojca, w rodzinie Kovu oddawanie czci zmarłemu rodzicowi jest narzucane, więcej - to filar tej wspólnoty. A obowiązki ojca przejmuje matka, ale w bardzo niedobry sposób. Nie ma w niej nic  z kobiecości, poza tym kobiecym typem nienawiści, który w delikatny i uwodzicielski sposób potrafi przez wiele lat wbijać raz po raz szpilkę w serce. 

Problemy wieku dorastania
Dwa światy przez jakiś czas żyją w separacji. Ich zderzenie nadejdzie nieuchronnie, ale póki co panuje kruchy rozejm. 
Kiara dorasta w swojej rodzinie. Klimat tam panujący sprawia, że owszem - trochę buntuje się przeciwko obowiązkom władzy wyssanym niejako z mlekiem matki. Ostatecznie jednak je przyjmuje. Rozumie. Widzi swoje ograniczenia, ale jest odważna. Jest gotowa podjąć odpowiedzialność. Tyle, że... tato trochę nawala. 
Jego nad-opiekuńczość wychodzi w najgorszym momencie. Kiara staje wobec próby "na dorosłość". Ma być sprawdzona i sama się sprawdzić. Prosi ojca, żeby nikt jej nie pilnował. On się zgadza, ale... wysyła za nią opiekunów. Kiara odkrywa to. Czuje się oszukana i potraktowana jak dziecko (w takim momencie!). 
Kovu tymczasem jest poddawany zaprogramowanej indoktrynacji. Wchodzi w dorosłość jako maszyna do zabijania.
Skrzywdzona Kiara i zamknięty Kovu spotykają się w dramatycznych okolicznościach.

Ci mniej ważni
Zrobimy tu stop klatkę, bo bardzo lubię rodzeństwo Kovu. Świetnie pokazuje, że można mieć fajne więzi, nawet w najbardziej patologicznym układzie. Nuka jest najstarszym synem. Totalnie nie rozumie, dlaczego to Kovu został wybrany przez przybranego ojca jako narzędzie zemsty. Nuka we wszystkim stara się przypodobać matce, zasłużyć na jej dobre słowo, pochwałę... Nic z tego. Ciągle mu się obrywa. Jego siostra, Vitani, znalazła lepszy sposób na przetrwanie - jest wierną wyznawczynią ideologii wpajanej wszystkim przez matkę. Wspólnie pomagają Kovu w wypełnianiu jego misji. Są od takiej czarnej, niewdzięcznej roboty. Ani nie są ważni dla matki, ani przez nią dobrze traktowani... Ale są fajnym rodzeństwem:)



Zderzenie światów
Pokrótce: młodzi się spotykają, poznają, zakochują. Udaje się przełamać niechęć ojca Kiary do syna, jakby nie patrzeć, mordercy jego ojca (zakręcone, tłumaczę po imionach: Kovu był synem Skazy, który zabił Mufasę, a Mufasa był ojcem Simby... jaśniej? nie? ... generalnie chodzi o to, że tatuś polubił chłopaka córki). Wydawałoby się sielanka. 
Ale nie. Przeszłość dopomina się o swoje. Nie da się zbudować dobrej przyszłości, zalewając przeszłość betonem, bo ten rak zawsze wyjdzie spod podłogi. Matka Kovu wykorzystuje sytuację, gdy ten rozmawia z Simbą sam na sam i atakuje tego ostatniego. Wychodzi na to, że Kovu wciągnął przyszłego teścia w zasadzkę. W zamieszaniu ginie Nuka, ostatnim tchem przepraszając matkę za to, że dał się zabić. Ciekawe, czy ona przytula go wtedy po raz pierwszy w życiu...

Wygnanie
Jest taka scena, która w zasadzie niewiele wnosi do akcji, ale jest bardzo przejmująca. To wtedy, gdy Kovu, już po feralnej zasadzce, próbuje wrócić do rodziny Simby. Po co on się tam pcha? Liczy na to, że te relacje, które podpatrzył podczas krótkiego z nimi przebywania, jakoś się i do niego odniosą. Matka wygnała go - w jego rodzinie nie ma przebacz. Ale może tu jest, może tu go wysłuchają... Na próżno ma nadzieję. Simba nie chce go słuchać. Co więcej, nie chce słuchać córki. Więzi pękają jedna za drugą...
A Kovu zostaje odrzucony przez wszystkich. "Nie jesteś jednym z nas!" pada wyrok. Piosenka wspaniale pokazuje, że nawet Ci, co stali z boku, nie rzucali kamieni, i tak byli przeciwko niemu. 

Gdyby nie Kiara...
Ona jest genialna. Wspaniała, bo... nie słucha ojca. Przecież nie widziała, jak było. Wszystkie przesłanki przemawiały przeciwko Kovu. Nie, ona nie słucha, wie lepiej, kogo pokochała. I biegnie do niego, jak tylko może najszybciej. Nie wie, co robić, jej świat się wali, więc biegnie do jedynej stałej rzeczywistości, jaką ma -  chce być z tym, którego kocha. 
I kolejna jej mądrość, która dla mnie jest największa. Kovu proponuje jej ucieczkę z tego układu. "Niech się starzy pozabijają, jeśli chcą, to nas nie dotyczy, odejdźmy stąd, zacznijmy coś nowego."
Ona jednak się nie zgadza. Bo wtedy zawsze będzie wojna. 

Chodzi o podział
Młodzi pakują się w sam środek konfliktu. Kiara genialnie obnaża jego źródło. Tu nie chodzi o to, że ONI nas atakują. Wojna jest, bo są ONI i MY. A tymczasem: "Oni to my. Jakie widzisz różnice?" pyta.

Szczęśliwe zakończenie
A jakżeby inaczej w filmach Disneya:) Choć nie obyło się bez ofiar. Generalnie jednak mamy szczęśliwą, dużą rodzinę. Wnioski: nie da się "zamknąć" w swoim dobrym układzie. Szczęśliwa rodzina z początku posypała się, gdy próbowała odgrodzić się od trudności zza płotu. Dopiero zlikwidowanie tego podziału sprawiło, że Ci krzywdzeni otrzymali sprawiedliwość, a w rodzinie nie było już problemu z nadopiekuńczością. A to wszystko dzięki mądrości jednej dziewczyny. Wcale nie najstarszej:)



Pan Bóg
Koncepcja Boga w tym filmie - nie wiem, czy zamierzona przez twórców - bardzo mi się podoba. Generalnie to jest ten, który czuwa, towarzyszy, żyje w jakiś sposób w tych, którzy są tu na ziemi. Reprezentują go zmarli, przebywający wśród gwiazd, ale też "duch życia" przenikający wszystkich bohaterów, nadający światu jakiś porządek, radość... życie właśnie. Interweniuje bezpośrednio tylko raz - pokazuje Rafiki, jaki jest jego plan na uratowanie Kovu. I... tyle. Potem już wszystko zależy od bohaterów opowieści. 

czwartek, 23 października 2014

o tym, co w nas siedzi

"Tóńcys? Juści rodbyś jesce lepiej tońcyć. Gros? Juści rodbyś jesce piekniej grać. Śpiewos? Juści rodbyś jesce piekniej śpiewać? Cujes, ze to, co robis, to jest ino cień śpiewanio, cień granio, cień tóńca. A nawet i to cujes, ze som-eś cień siebie. I rodbyś, bracie, siebie samego z cienia w prowde przemiynił. Cobyś był takim, na jakiego cie stać"
(ks. Tischner, Historia filozofii po góralsku)

Mnie, jako ceperce, czyta się ciężko. Ale jakimś cudem ks. Tischner ma pióro lekkie. Lubi przeplatać opowieść historiami, które sprawiają, że mam uśmiech na ustach przez pół dnia.

Na przykład jak Józek Różański spotkał raz żabę na drodze. Żaba mu objaśniła, że jest zaklętą hrabiną, którą, jeśli pocałuje, to ona będzie na nowo młodą, piękną dziewczyną i obdarzy radością tego, co się nad nią ulitował. Józek pomyślał chwilę i zadecydował: "Eee, nie bedym głoskoł. Hrabiny mi nie trza, a żaba w ogródku tyz sie przydo".

Generalnie książkę polecam. Jak ślązaczka przebrnęła i się cieszyła brnąc, to każdy da radę:)

wtorek, 21 października 2014

Żyj

Ale o czym tu pisać? Jeżeli jestem w stanie uderzać palcami w klawiaturę (bez patrzenia:)), to raczej daleko mi do umarłego, a jeśli to czytasz, to zapewne też żyjesz. A jednak! Dotarło dziś do mnie coś ważnego. Dobijało się już od dawna, tylko nie rozumiałam. Przed chwilą poskładało się i dało całość, a ja zrobiłam wielkie: "wow [czyt. łał]"

Jak bywam zombie:
Pierwsze miejsce na liście książek o najdziwniejszych tytułach w 2005 roku zajęło: "Ludzie, którzy nie wiedzą, że nie żyją: W jaki sposób wiążą się z nieświadomymi przechodniami i jak sobie z tym radzić" pióra G.L. Hill'a. Druga część tytułu absolutnie mnie nie interesuje. Natomiast pierwsza... Czyżbym twierdziła, że zbliża się apokalipsa zombie? Bynajmniej. Ona trwa. 

Sama czasem zombie bywam. Zwłaszcza w trudnym czasie, a takiego ostatnio było mnóstwo. Jak to się dzieje? Tworzę sobie pancerzyk, ochronkę, prywatną powłoczkę, przez którą nic nie przenika i nastawiam tryb: "przetrwaj". Staram się nie czuć, nie myśleć, nie przeżywać, jak Elsa z Krainy Lodu. 


Pancerze, pancerzyki... bywają różne. Niektórzy zamykają się w nieprzejmowaniu. Ciągle mówią, że wszystko im pasuje, nic się nie dzieje i nie ma czym się w życiu przejmować. A może tak naprawdę nie radzą sobie z bezsilnością. Widziałam jeszcze takich, którzy atakują nieustannie  i nawet nie widać, dlaczego się bronią. Jeszcze takie coś, jak punkt wyjścia - otworzę drzwi swojej twierdzy, gdy zdarzy się to a to. Kij z tym, że zapewne za 4 lata. Albo wcale, jeśli wcześniej nie odpuścisz. 

Wydaje się bezpieczne, ale kiedy jesteś zamknięta - umierasz. To jakby być w twierdzy z odciętym zaopatrzeniem. Widziałam ludzi, którzy za cenę pozostania za murem sprzymierzali się z wrogiem. Dostarczali sobie (pozornie!) zaopatrzenia, które pozwalało nie myśleć i nie czuć.  Tak naprawdę zabijało te umiejętności. Co to było? Alkohol, ćpanie, imprezy, nauka, praca, komputer, muzyka, zaabsorbowanie cudzymi problemami - tak, nawet to, co dobre - w nadmiarze. 

Maja, żyj!
Nie chce mi się. 
Może właśnie dlatego chciałam kiedyś iść do zakonu: bo tam będę wiedziała, co robić. Ktoś mi powie: rób tak, a tak - będzie dobrze. Wpisz się w schemat. Mała odpowiedzialność. Małe ryzyko. Stała grupa ludzi. Utrzymanie zapewnione. I zero kłopotów z ciuchami:) Zamknięcie - odcięcie od złego świata w pakiecie. 
(Srodze bym się zawiodła:))  

Widziałam dzisiaj dziewczynkę; przestraszoną i zamkniętą. Na każdy dotyk reagowała zasłonięciem twarzy. Nieustannie, czujnie obserwowała otoczenie. Powiedziałaś: siedź - siedziała, wstań - wstawała. Nie wyglądała na szczęśliwą. 

Maja, żyj!
Ale co to jest żyć? Ryzykować, rozwijać się, szukać, zmieniać, starać się, przekraczać, kwestionować?  Nie ślizgać się po wierzchu, po cudzych oczekiwaniach? Rozwalać schematy? Brzmi jak strona z poradnika samorozwoju i czuję, że nie uchwyciłam istoty. Dodam więc: pozwolić, żeby bolało. Poczuć trud, zrozumieć, że nie wyszło, przeżyć cierpienie. Bo przecież nie zawsze się uda. Ale też cieszyć się, odpoczywać do szpiku kości, śmiać się do łez i przez łzy się cieszyć. Wciąż czuję, że to jeszcze nie "życie", czegoś brak...

Maja, żyj!
Komuś bardzo na tym zależało. 

***
Trudno tak... Jak już pisałam, nie-życie jest bezpieczne. Kontrolowalne. Ale ok, zgoda, trzeba się obudzić i zrobić coś ze sobą. Jakoś się otworzyć. 
Długo to trwało i wciąż trwa. 
A co potem?

***

Nie powołuj mnie Panie proszę
niech nie wabi Twój głos na morze

Pisałaś K., że może to czas, żeby się zakorzenić. Zakotwiczyć.  Znaleźć sobie bezpieczne miejsce - owszem, pełne wyzwań i rozwojowe. Pomagać innym w wolnym czasie. Dbać o swoje, a resztę oddać potrzebującym - niech mają.

Nie widzisz tej drogi, tych skał!?
To Piotr szedł po falach ja nie jestem Piotrem

Są tacy ludzie, którzy zmienili świat na lepsze. Ale gdzie mi do nich... Może ten mój mały światek jeszcze trochę... Tak jak mówiłam - przy brzegu. 

...promyk ślizga się po falach,
wskazuje drogę...

No nie! Nie mogę, nie potrafię w ten sposób. To nie jest życie. Ja naprawdę chcę od niego czegoś więcej niż tego, żeby było spokojnie przeżyte. Bezpieczne. Wszystkie "kotwice" wydają się strasznie niewystarczające. Praca - kariera - może podyplomówka jakaś - za mało. Mieszkanie - większe mieszkanie - własne mieszkanie - domek - za mało. Wakacje w górach - nad morzem - w hotelu - w Chorwacji - w Grecji - w Ziemi Świętej - za mało. (Jedno dziecko - troje dzieci - siedmioro dzieci - żartuję, J.:))
Nie wiem, skąd ta tęsknota we mnie. Strasznie mnie wkurza. Ale jak nie znajdę właśnie tego "czegoś więcej" to po nic było i jest wychodzenie ze skorupki, przełamywanie się, ryzykowanie... 

***
Ojej, strasznie to zakręcone. Niewiele rozumiem. Chciałam tylko powiedzieć, że jest we mnie jakaś tęsknota i jak za nią nie pójdę, to zginę. Dokładnie tak. 




poniedziałek, 20 października 2014

znalezione na demotach

Dwaj mężczyźni siedzą w łódce i łowią ryby. Jeden z nich pociąga łyk piwa i mówi:
- Stary, chyba się rozwiodę z moją żoną. Nie odzywa się do mnie już od pół roku.
Drugi milczy chwilę, po czym odpowiada:
- Lepiej to przemyśl. Trudno znaleźć taką kobietę.

czwartek, 16 października 2014

To, jak nazywasz, ma znaczenie

Jakże do tego przywyknę,
Jakże z tym się oswoję,
Jak cię ogarnę, przeniknę,
Umiłowanie moje.

Jakie ci zerwę liście,
Jakim osypię pąkowiem,
Co ci, jedyna, na przyjście
Twoje najdroższe odpowiem.

Jak ci się oddam cały,
Co z siebie całego powierzę,
W mym szczęściu, w mym lęku nieśmiały,
Dawno do ciebie należę.

I tylko przywyknąć nie umiem
I tylko jeszcze się boję,
Jak cię ogarnę, zrozumiem,
Umiłowanie moje.
(K. Wierzyński, Umiłowanie)

***
Jest tyle ciepła
W twym głosie - miła
Że nawet lodowiec
Z torbami byś puściła

Jest tyle wiary
W twej duszy - droga
Że Ocean Spokojny
Boso przejść byś mogła

Jest tyle żaru
W twych słowach - piękna
Że ogień z ogniska
Dałby ci się opętać

Jest tyle światła
W twych śladach - mroczna
Że po krach lodowych
Też do mnie byś doszła

Jest tyle czułości
W twych gestach - urocza
Że z każdej naszej chwili
Musi coś pozostać

Jest tyle mądrości
W twym serdecznym palcu
Że kwiaty pokojowe
Nie pozwolą zasnąć

Jest tyle miłości
W twym sercu - mała
Że późny listopad
W lipiec byś zamieniała

Jest tyle błękitu
W twoich oczach - jasna
Że pójdę za tobą
Aż na koniec świata
(SDM, Jesteś)

***
Ty jesteś moje imię i w kształcie, i w przyczynie,
i moje dłuto lotne.
Ja jestem, zanim minie wiek na koniu-bezczynie,
ptaków i chmur zielonych złotnik.
Ty jesteś we mnie jaskier w chmurze rzeźbiony blaskiem
nad czyn samotny.
Ja z ciebie ulew piaskiem runo burz, co nie gaśnie,
każdym życiem i śmiercią stokrotny.
Ty jesteś marmur żywy, przez który kształt mi przybył,
kształt w wichurze o świcie widziany,
który o mleczne szyby buchnął płomieniem grzywy
i zastygł w dłoni jak z gwiazdy odlany.
I jesteś mi imię ruchów i poczynaniem słuchu,
który pojmie muzykę i sposób,
który z lądu posuchy wzejdzie żywicą-duchem
w łodygę głosu.
(K.K. Baczyński)
***
Chciałabyś, żeby ktoś tak nazywał Ciebie? A może by Cię to śmieszyło? Czułabyś się dziwnie? Byłoby dobrze, czy niewłaściwie? 
***
Jak  siebie samą nazywam? Czyżby: "tępa lasia"? M
oże:  "ależ jestem głupia!". A gdyby tak inaczej? Przecież to ma znaczenie...

wtorek, 14 października 2014

Rut c.d.

Mam dziś ochotę napisać o Rut. Pozostawiliśmy ją w momencie, gdy razem z Noemi wracają do Betlejem z poczuciem przegranej wypisanym na twarzach.

Ja jednak pytam: kto jest bardziej godny podziwu - ktoś, kto nie popełnił błędu, czy ktoś, kto popełnił błąd, naprawił go i nie powtórzył więcej?

Noemi z Rut wprowadzają się, zapewne, do ich poprzedniego domu. Nie bardzo mają za co żyć. Rut idzie więc zbierać kłosy na pola zbóż.

W Izraelu był taki piękny zwyczaj, że gdy się zbierało zboże z pola, nie można tego było robić zbyt dokładnie (jest szczegółowo opisane, na jakiej zasadzie, ale nie będziemy się zagłębiać czy chodzi o kłosy, które wypadły z dłoni otwartej czy też zaciśniętej). Pozostawione kłosy zbierali ubodzy i podróżni. Podobnie było ze zbiorem owoców. Nawiasem mówiąc - czy to nie wspaniały przykład aktywizacji zawodowej ubogich? Nie dostawali pod nos, ale sami musieli sobie nazbierać. A bogatych prawo to chroniło od perfekcjonizmu:)

Szczęśliwym trafem(?) Rut trafia na pole Booza. Ale to jest materiał na osobnego posta:)

Dziś ważne są zboża:) Łany zbóż i hasająca po nich czereda ludzi. Żniwiarze. Rozmaici słudzy. Pewno trochę zwierząt. I garstka ubogich. Starają się nie przeszkadzać, a jednak kręcą się w wirze największej pracy.

Przy tym wraca do mnie obrazek z filmu "Gladiator". Maximus idzie przez pola i gładzi kłosy zboża - owoce swojej pracy. Wyobrażam sobie też Rut, jak przesiewa przez palce ziarna, które zebrała. W końcu przypominam sobie moje zbiory - moje sukcesy. Efekty nocy niedospanych, wytężonej nauki, przełamywania się, długich rozmyślań i decyzji. Piękne są. Dają siłę, by iść dalej.

Wiem, że są nie tylko moją zasługą. Podobnie wiem, że nie można zatrzymywać się w samozachwycie, tylko trzeba iść dalej. Ale... od czasu do czasu lubię spojrzeć na przebytą drogę, a zwłaszcza jej dni świąteczne.


niedziela, 12 października 2014

Dobre dni

Pisałam o tych najgorszych - pora na te dobre.

Dziś jeden się zdarzył. Spokojniutki.Z wczesnym, jak zwykle, porankiem. O dziwo, bez niewyspania.
Potem był czas... nie zalatany ale i nie pusty.
Bo pusty czas jest smutny.

Zdążyłam spędzić czas sama i z kimś. Potem z wielką grupą ludzi i z mniejszą. Rano z rodziną i wieczorem z przyjaciółmi. Wrogowie się nie ujawnili:)

Choć było ciężko przez chwilę, to wszystko się dobrze skończyło. Chyba o to chodzi.

Zdążyłam się pomodlić. A ja lubię się modlić. Już całkiem jestem szczęśliwa, jak widzę odpowiedź na moje gadanie (bo ona zawsze jest, ale nie zawsze się ją dostrzega). Dziś widziałam.

Ojej... to był naprawdę dobry dzień. O takich też muszę pisać, a nie tylko o tym, co trudne i smutne.
"Jeśli pojmujesz świat negatywnie, to nie pojmujesz świata w pełni" -  masz rację, G.

http://www.youtube.com/watch?v=qeZvqvB9YBM


czwartek, 9 października 2014

o skarbach

"Jak mogę się nie troszczyć o mój największy skarb?"

E.... no nie możesz. I to nawet nie dlatego, że tak wybrałeś. Świadomość ma tu niewiele do rzeczy. O swój największy skarb troszczysz się, bo nie masz innego wyjścia. To dzieje się z automatu, instynktownie, ale nie takim prymitywnym instynktem, tylko najgłębszym, podstawowym pragnieniem.

Twój największy skarb trzymasz w rękach. Dbasz, by nie upadł i się nie zabrudził. Pozwalasz mu się rozwijać, żeby był jeszcze piękniejszy. Trzymasz go blisko, przy sobie, a jeśli opuszczasz, to tylko po to, żeby przez tęsknotę bardziej się do niego przywiązać. Jeśli jest nim osoba, dajesz jej maksymalną wolność, ale żyjesz tak, żeby nigdy nie chciała odejść.

Dlatego uważaj, co jest Twoim największym skarbem. Bo będziesz się o to troszczyć i oddasz temu serce. Spraw, by ten ktoś lub to coś było warte Twojego serca.

***
https://www.youtube.com/watch?v=a0HFQ6Mz3kE&list=PL5ADB3847562D3784&index=4

środa, 8 października 2014

Joanna

Joanna - żeńska forma imienia Jan 
Jan  znaczy Bóg jest łaskawy. Jakim cudem trzy słowa w trzech literach? Tak naprawdę nasz Jan to hebrajski Johannan. Teraz widać wyraźniej podobieństwo z żeńską wersją.

O tym, czy Bóg jest łaskawy można polemizować długo. Dziś nie mam ochoty na dyskusje, więc napiszę o kobiecie bardzo mi bliskiej, pomimo tego, że zmarła jakieś 400 lat temu. Towarzyszy mi, bo moja mama wybrała ją za patronkę dla mnie (innymi słowy - drugie imię mam po niej). To:

św. Joanna Franciszka de Chantal
Jak nazwisko wskazuje - pochodzi z Francji. W swoim życiu zdążyła obstawić kilka powołań. Najpierw w wieku 20 lat wyszła za mąż. Miała 6 dzieci. Niestety, 9 lat po ślubie jej mąż umiera, zastrzelony przez przypadek na polowaniu.
Joanna tuła się z dziećmi po domach rodziny. Dostaje kiepskiego kierownika duchowego, który każe jej robić zrypane rzeczy. Dopiero gdy spotyka św. Franciszka (Salezego, nie tego od franciszkanów, tylko innego), on ją jakoś duchowo prostuje. Zaprzyjaźnili się ze sobą (generalnie nie wierzę w przyjaźń damsko-męską, ale wyjątkowo jest możliwa między świętymi:)).
Ta relacja pomaga rozwinąć kolejne powołanie w życiu Joanny. Pragnie ona założyć zgromadzenie, zakon żeński. Ale w formie, jaka na owe czasy, jest rewolucyjna. Ma to być zgromadzenie otwarte - mniszki nie są zamknięte za klauzurą, ale prowadzą działalność wśród ludzi.
Niestety, społeczeństwo na widok zakonnic na ulicy zareagowało jak my na widok nagiego na rynku. Zrobiło się mało pobożne zamieszanie. Siostry musiały powrócić do kontemplacyjnego stylu życia.

Wydaje się - lipa. Myślę jednak o tych sytuacjach, gdy, rzeczywiście, nie wyszło nam, ale, dzięki naszej odwadze, inne osoby miały siłę do działania. Czasem rzucony pomysł... i odrzucony... zakiełkuje jakiś czas później. Może ja mam tylko spróbować, a ktoś inny pociągnie to dalej.

Ale do tego potrzeba mega pokory.

Mniszka klauzurowa... wydaje się, że wiedzie spokojne, pozbawione fajerwerków życie.  A Joanna nie potrafi usiedzieć:) Angażuje się na maxa w inną relację, tą którą żyła od początku, choć była z mężem, dziećmi, przyjacielem Franciszkiem. Teraz wreszcie ma na nią czas...  Tak zachęca, by nawiązać relację z Tym, który jest dla niej wszystkim:

Zanurzcie się w tym oceanie świętości,
w nieskończonej czystości, 
a stanie się to grą, w której gubiąc wygrywa się.


Taką mam patronkę. Babeczkę od związków, przyjaźni, macierzyństwa i świętości. Taką, że choć jej nie wyszło, to przecież poszła dalej.  I się nie przejmuje tym, co myślą o niej inni. Dogaduje się z płcią przeciwną. Ma siłę, żeby odpuścić swoje pomysły... A relacja z Bogiem to dla niej nie żadne nudy, a wspaniała gra...  Nie no, uwielbiam ją:)

wtorek, 7 października 2014

o domyślaniu

Słyszę tą informację już od wczesnego dzieciństwa-dziewczyństwa, ale dopiero ujęcie jej w ten sposób trafiło do mnie w 100%:

"Wiele pań biernie oczekuje (nieraz całe życie), że mąż się wszystkiego domyśli. I tu namawiam do pogodnego pogodzenia się z tym, że on się po prostu nie domyśli. Może byłoby nawet romantyczniej, gdyby sam odkrył potrzebę żony, ale skoro jest to praktycznie niemożliwe, nie warto tracić czasu i próżno się łudzić.
Bez sensu i - co gorsza - bez nadziei na pozytywny skutek jest mówienie: "Przecież każdy to powinien wiedzieć, przecież ja na jego miejscu..." Drogie Panie, z całym szacunkiem dla was, ale nigdy żadna z was nie stanie na miejscu żadnego mężczyzny, nie przejmie jego sposobu myślenia i widzenia świata, jego uczuć i emocji, w końcu jego ograniczeń i blokad."
(J. Pulikowski, Ewa czuje inaczej)

Aczkolwiek znam takich mężczyzn, którzy się domyślają:)

Odkrywcze było dla mnie to, że rzeczywiście, kobieta nie pojmie męskiego sposobu widzenia świata (i vice versa). Można go poznać, przyjąć, ale nie da się go skopiować, nie da się "być na miejscu". Po prostu nie mamy pewnych zapadek w mózgu, albo działają one u nas zupełnie inaczej.

I jeszcze jeden cytat - perełka z Pulikowskiego:
"Przeciętny mąż nie lubi wciąż powtarzać, że kocha swoją żonę. Nieprzeciętny to robi."

***
Kochani, z innej beczki... Doszły mnie słuchy, już niestety któryś raz, że moje wpisy zostały źle zinterpretowane. Jeśli poczułeś/poczułaś się czymkolwiek dotknięta i masz wrażenie, że się na Ciebie konkretnie wkurzam, tudzież mam żal o jakieś Twoje zachowanie i wylewam to wszystko na blogu, posłuchaj:
Nigdy moją intencją nie było upominanie czy wręcz obmawianie i obwinianie kogokolwiek.
Jasne, czasem piszę o trudnych sytuacjach, o sprawach, które mnie dotykają. Wiem jednak, że wiele moich problemów nie bierze się z czyjejś złej woli, ale po prostu splotu okoliczności (w tym moich błędów).
Jeśli mam o coś do Ciebie pretensje, uwierz, zawsze staram się o tym powiedzieć Ci wprost. Osobiście, a nie za pośrednictwem bloga (to by było strasznie słabe). Czasem nie mówię, bo problem jest błahy, a mam świadomość, że wszyscy popełniamy błędy. Nie ma co się czepiać.
Proszę, jeśli czegoś, co gdzieś na tym blogu napisałam, nie rozumiesz albo czujesz, że to odnosi się do Ciebie w sposób, w jaki Ci się to nie podoba lub budzi poczucie winy - napisz DO MNIE. Posłuchaj- ja się nie domyślę, że Tobie jest źle z tego powodu, jeśli mi nie powiesz. A może coś po prostu opatrznie zrozumiałeś/- łaś? Po co masz się tym gryźć, napisz, zadzwoń, przyjdź -  wyjaśnimy to sobie. Proszę.
Ze swojej strony obiecuję pisać bardziej ogólnie.

sobota, 4 października 2014

Franciszek

Franciszek - Francuzik

To imię o ciekawym pochodzeniu. Początkowo było to przezwisko, jakim obdarzał swojego syna -Janka Piotr Bernardone. Chłopiec ten ostatecznie został świętym. A przezwisko stało się imieniem. Uważajmy zatem, jak przezywamy - wyjdzie święty Łosiu na przykład.

Świętego Franciszka poznałam bliżej w szkole średniej. Zachwyciłam się, bo jak można tego nie zrobić? A prawie zakochałam (wybacz J., ale Ty masz podobnie, sam wiesz, do której świętej), gdy usłyszałam tą o nim historię:

Jak św. Franciszek wędrując z bratem Leonem,
tłumaczył mu, co to jest radość doskonała

 Kiedy pewnego razu zimową porą św. Franciszek szedł z bratem Leonem z Perugii do Świętej Panny Maryi Anielskiej, a ogromne zimno dokuczało im wielce, zawołał na brata Leona, który szedł przodem, i rzekł: – Bracie Leonie, choćby bracia mniejsi dawali wszędzie wielkie przykłady świętości i zbudowania, mimo to zapisz i zapamiętaj sobie pilnie, że nie jest to jeszcze radość doskonała
Kiedy św. Franciszek uszedł nieco drogi, zawołał nań po raz wtóry: O bracie Leonie, choćby brat mniejszy wracał wzrok ślepym i chromych czynił prostymi, wypędzał czarty, wracał słuch głuchym i chód bezwładnym, mowę niemym i – co większą jest rzeczą – wskrzeszał takich, co byli martwi przez dni cztery, zapisz sobie, że nie to jest radość doskonała. 
I uszedłszy nieco, krzyknął znów głośno: O bracie Leonie, gdyby brat mniejszy znał wszystkie języki i wszystkie nauki, i wszystkie pisma tak, że umiałby prorokować i odsłaniać nie tylko rzeczy przyszłe, lecz także tajemnice sumień i dusz, zapisz, że nie to jest radość doskonała. 
Uszedłszy nieco dalej, św. Franciszek zawołał jeszcze głośniej: O bracie Leonie, owieczko Boża, choćby brat mniejszy mówił językiem aniołów i znał koleje gwiazd i moce ziół, i choćby mu objawiły się wszystkie skarby ziemi, i choćby poznał właściwości ptaków i ryb, i zwierząt wszystkich, i ludzi, i drzew, i skał, i korzeni, i wód, zapisz, że nie to jest radość doskonała.
I uszedłszy jeszcze nieco, św. Franciszek zawołał głośno: O bracie Leonie, choćby brat mniejszy umiał tak dobrze kazać, że nawróciłby wszystkich niewiernych na wiarę Chrystusową, zapisz, że nie to jest jeszcze radość doskonała

I kiedy mówiąc tak, uszedł ze dwie mile, brat Leon z wielkim zadziwieniem zapytał: Ojcze, błagam cię na miłość Boską, powiedz mi, co to jest radość doskonała?

A św. Franciszek tak rzecze: Kiedy staniemy u Panny Maryi Anielskiej zmoczeni deszczem, zlodowaciali od zimna, ochlapani błotem i zgnębieni głodem, i zapukamy do bramy klasztoru, a odźwierny wyjdzie gniewny i rzeknie: „Coście za jedni?” – a my powiemy: „Jesteśmy dwaj z braci waszej”, a on powie: „Kłamiecie, wyście raczej dwaj łotrzykowie, którzy włóczą się oszukując świat, i okradają biednych z jałmużny, precz stąd”, i nie otworzy nam, i każe stać na śniegu i deszczu, zziębniętym i głodnym, aż do nocy; wówczas, jeśli takie obelgi i taką srogość, i taką odprawę zniesiemy cierpliwie, bez oburzenia i szemrania, i pomyślimy z pokorą i miłością, że odźwierny ten zna nas dobrze, lecz Bóg przeciw nam mówić mu każe, o bracie Leonie, zapisz, że to jest radość doskonała.

I jeśli dalej pukać będziemy, a on wyjdzie wzburzony i jak nicponiów natrętnych wypędzi nas, lżąc i policzkując, i powie: „Ruszajcie stąd, opryszki nikczemne, idźcie do szpitala, bowiem nie dostaniecie tu jedzenia ani noclegu”, jeśli zniesiemy to cierpliwie i pogodnie, i z miłością, o bracie Leonie, zapisz, że to jest radość doskonała.

I jeśli mimo to, uciśnieni głodem i zimnem, i nocą, dalej pukać będziemy i wołać, i prosić, płacząc rzewnie, by dla miłości Boga otwarli nam chociaż i wpuścili do sieni, a ów, jeszcze wścieklejszy, powie: „A to bezwstydne hultaje, dam ja im, jak na to zasługują”, i wyjdzie z kijem sękatym, chwyci nas za kaptur i ciśnie o ziemię, i wytarza w śniegu, i będzie bić raz po raz tym kijem – jeśli to wszystko zniesiemy pogodnie, myśląc o mękach Chrystusa błogosławionego, które winniśmy ścierpieć dla miłości Jego, o bracie Leonie, zapisz, że to jest radość doskonała.

***
Hardcore, co nie? Ale uwielbiam, bo...

Po pierwsze: w tym tekście chodzi o Radość. Nie o cierpliwość doskonałą, nie o wytrwałość, nie o super znoszenie zimna i trudów, żeby zostać wojownikiem Ninja. Franciszek mówi o tym, że on by się czuł Szczęśliwy. Jeśli ktoś ma przepis na to, jak czuć się szczęśliwym stojąc na zimnie, będąc źle traktowanym i głodnym - nawet wtedy... wchodzę w to.

Po drugie: Franciszek kapitalnie nie przejmuje się tym, co inni o nim myślą. Popatrzmy - jest założycielem zakonu. Ten gościu w bramie powinien pył mu sprzed nóg zdmuchiwać. Zachowuje się wręcz odwrotnie - a Franciszkowi wyraźnie to nie przeszkadza w radości.

Po trzecie: w tym tekście chrześcijaństwo nie sprowadza się do ewangelizacji i robienia dobrych uczynków. Ba! Nawet cuda nie są aż tak ważne. Tylko miłość i Jezus Chrystus. Czyli w zasadzie: Jezus Chrystus. Przepiękne w swej prostocie.

czwartek, 2 października 2014

Mieć czas

Spotkałam ją na głównym skrzyżowaniu Miasta.
- O! Hej!
- Cześć. Dawno się nie widziałyśmy.
Tu nastąpiła zwyczajowa wymiana uprzejmości, opowiadania o wypadkach z życia najbliższego, zakończona (jakżeby inaczej) moim tłumaczeniem, dlaczego wesele było takie krótkie.
- Wszystko ok? - pytam, bo widzę, że nie bardzo.
- A... wkurzam się.
- Jej, na kogo?
- Umówiłam się z koleżanką. Chciała, żeby jej pomóc wybrać buty. I co? Umówiłyśmy się o 15. Ja jej dzwonię... Ja dzwonię!... za 5, żeby zapytać, gdzie jest, bo stoję już na przystanku. A ona... no... że się 20 minut spóźni. I czekam, czekam tu już pół godziny, a jej nie ma! I nie zadzwoni nawet, ani nie napisze.
- A Ty...
- A ja już nie chcę do niej wydzwaniać. Mogłaby się zainteresować, że ktoś czeka. Przecież ja jej mam pomóc, tak? Ona mnie prosiła! Czy Tobie też się wydaje, że ona mnie nie szanuje?
***
W takich chwilach zastanawiam się, jak to było w czasach bez telefonów. Po prostu ludzie umawiali się parę dni wcześniej, gdy się widzieli. I na rzęsach stawali, żeby przyjść na czas, bo przecież druga osoba czeka. Życie było bardziej... ja wiem? - stałe. Ustalone.
***
Usłyszałam go na jednym z przystanków. Mówił do telefonu: "Jadłaś już obiad? ...To Ci zostawię... Spóźnisz się?... Pół godziny? Poczekam.... Nie szkodzi, poczekam."

wtorek, 30 września 2014

Ania

Anna - z hbr. (hannah) łaska 

Za moich czasów gimnazjalnych, nie znając imienia dziewczyny, opłacało się strzelać w "Ankę" lub "Kaśkę". Zwykle się trafiało:) W liceum poszła ta tendencja jeszcze dalej: miałam w klasie 3 Anie i 3 Kasie (i 2 Asie i 2 Ale, Emilkę, Patrycję, Milenę, Magdę, Dorotę, Iwonkę, Justynę i trzy dziewczyny, których imion za Chiny ludowe nie umiem sobie przypomnieć...).

Z tym imieniem kojarzą mi się trzy postacie. Jedna to Ania z Zielonego Wzgórza, w której zaczytywałyśmy się, gdy byłyśmy małe. Okazywało się, że pewne problemy są niezmienne dla każdej epoki (odrzucenie przez przyjaciół czy utrata panowania nad sobą wobec wrednej sąsiadki), a inne bywają specyficzne (zgorszenie wywołane noszeniem prawdziwych kwiatów na kapeluszu). To był też jeden z pierwszych naszych romansów. Kto nie miał uśmiechu na twarzy, gdy Ania wreszcie zeszła się z Gilbertem? No kto? Ja muszę przyznać, że moja mama mi nieco zaspoilowała; opowiadałam jej z przejęciem przeczytaną scenę, gdzie Ania rozbiła Gilbertowi tabliczkę na głowie. Mówiłam, że pewno mimo to się polubią. A mama odpowiedziała: "Tak, a Gilbert nawet zostanie Ani mężem!" Oj, szok...

Druga postać to Anna Karenina, znana mi, wstyd mówić, tylko z filmu z Keirą (nie potrafię upolować książki:( ). Historia jest przepiękna, choć przesmutna. Też romans, ale z "ciemnej strony mocy": Anna zakochuje się z wzajemnością we Wrońskim, a jest mężatką, ma też synka. Wydaje się, że jej uczucie tylko niszczy - małżeństwo, rodzicielstwo, rodzinę, nawet jej relację z ukochanym. A jednak nie do końca...

Trzecia Anna to oczywiście święta Anna, którą spotkałam na... Górze św. Anny. Ilekroć jeździliśmy tam (stado młodzieży) braciszkowie w burych habitach nieodmiennie prowadzili nas do niej - jak do babci. Uczyli też nas (dziewczyny) króciutkiej modlitwy, którą powtarzałyśmy wielokrotnie z determinacją:
"Módl się za mnie święta Anno,
bym nie była starą panną."
Niejedna z nas, rozglądając się po pobożnych chłopakach w kościele wzdychała:
"Przyjechałam szukać męża,
a wokoło sami księża"
Na szczęście Pan Bóg wszystkich nie pozabierał:) A modlitwa działała... oj, działała. I wciąż nie jest przeterminowana.

poniedziałek, 29 września 2014

Dziś będzie słodko

U., pamiętasz (bo ja tak), naszą rozmowę sprzed wielu, wielu miesięcy... Rozmawiałyśmy o związkach. Przecież jesteśmy kobietami i choćbyśmy zaczęły od tematów typu: chłodziarko-zamrażarki, zawsze na mężczyznach skończymy:)
Mówiłyśmy, pamiętasz, o zakochaniu, jaki to piękny czas. Ale mija. "Co potem?" - zapytałam z lekkim strachem. Bo tego się trochę bałam - co będzie, jak emocje opadną.

Przecież one kiedyś się skończą. Psychologia twierdzi (naukowe badanie zakochania:):):) zawsze wychodzą jakieś kwiatki, np. to, że obraz mózgu zakochanego jest podobny do obrazu osoby cierpiącej na ciężką psychozę), że zakochanie może trwać maximum 2 lata. Potem organizm jest już tak wyczerpany funkcjonowaniem na "wysokich obrotach", że sam z siebie zwalnia. Pary lecą jeszcze na sile rozpędu i przyzwyczajenia, po czym - kryzys. I jak tu z niego wyjść, gdy już nie ma emocji? Kiedy już nie "czuję", że na kimś mi zależy?

"Co potem?"
"A potem jest miłość"- odpowiedziałaś.

***
Uuuu... Miało być słodko, a wyszło egzystencjalnie... Zatem mały przerywnik muzyczny:

https://www.youtube.com/watch?v=WFbKiUG0YbU

"Kiedy się zakocham,
To na zawsze,
Albo nigdy się nie zakocham.

W tym niespokojnym świecie
Miłość się kończy nim się zacznie
I tak wiele pocałunków w świetle Księżyca 
Wydają się zimne w cieple Słońca.

Kiedy dam me serce,
To całkowicie,
Albo nigdy go nie oddam.

I chwila kiedy poczuję, 
Że czujesz to tak samo,
Będzie tą, w której zakocham się w Tobie."

***
To już ostatni post o miłości. Obiecuję. Od jutra wracam do znaczenia imion:)

niedziela, 28 września 2014

Tabu

Natchnęłaś mnie, s.P., żeby napisać o trudnych rozmowach na zakazane tematy. Są takie, które rzadko się porusza, albo robi się to z trudem. W związku. Bo każdemu życzę takich przyjaciół(ek), z którymi można swobodnie porozmawiać o WSZYSTKIM.

Ale w związku jest inaczej. Bo jak tu gadać ze swoim mężczyzną o... o... o... biegunce, kilku alkoholowych przegięciach, dyskomforcie około-okresowym, jego byłych dziewczynach, moich byłych chłopakach, wrażeniach z wizyty u teściów, planowanych metodach antykoncepcji tudzież planowania poczęć, a przy okazji chęci posiadania dzieci... o tym, że podoba(ł) Ci się ktoś inny przez chwilę... że któremuś z nas wystaje z zęba coś zielonego... że chce się rzygać, jak widzę, w co grasz na kompie, ale wiem, że tą grę uwielbiasz... o tym, że przegięliśmy ostatnio i nie podoba mi się to, co zrobiliśmy (no co? urwaliśmy się z rodzinnego obiadku)...

Uff... nawet napisać to wszystko było mi jakoś głupio...

Konkluzja? Chyba oczywista - było warto jednak porozmawiać na wyżej wymienione tematy (został mi jeszcze jeden z powyższej listy, ale J. akurat teraz zabija kolejne zombi, więc może kiedy indziej powiem mu, że się nie zachwycam:)).

sobota, 27 września 2014

Narzeczeństwo

Są trzy do niego podejścia:
a) konsekwencja oryginalnego sposobu wyznania miłości, jakim są zaręczyny (nic się nie zmienia, poza tym, że można pokazywać koleżankom pierścionek),
b) kolejny etap w związku - byliśmy  "tylko" parą, chcemy to bardziej podkreślić,
c) czas przygotowania do ślubu/wesela.

Myśląc w sposób c), wszystko się zmienia (może poza imionami narzeczonych). Że wymienię tylko kilka: relacja z rodzicami (wypadałoby poznać przyszłych teściów:)), sposoby spędzania wolnego czasu (na przygotowaniach do ślubu/wesela), tematy rozmów, podejście do siebie nawzajem (w końcu będziesz z tym gościem całe życie - nie przeraża Cię to?), co zadziwiające - relacje z przyjaciółkami.

Jako, że mam ten etap za sobą, widzę, że było trudno. Przeczytałam kiedyś, że narzeczeństwo to "czas próby" miłości, jaka łączy dwoje ludzi. Heloł! - rozdziawiły mi się wtedy  usteczka - a nie jest słodko, dobrze i przyjemnie? Po zaręczynach usłyszałam kilkakrotnie od wieloletnich małżonków: "cieszcie się tym czasem, jest najpiękniejszy". Więc -  jaka próba? O co kaman?

A jednak było trudno. Choćby przez przygotowania do ślubu/wesela. Bo można w nich utonąć. Skupić się tylko na tym jednym dniu, uczynić go perfekcyjnie przygotowanym, mając nadzieję, że dzięki temu - będzie piękny (a guzik prawda!). Myśmy przyjęli trochę inną perspektywę. Po pierwsze: przygotowujemy się nie do ślubu, a do małżeństwa. Po drugie: jeśli już ogarniamy ten pierwszy dzień naszej wspólnej drogi, to skupiamy się nie na weselu, a na tym, co będzie w kościele. Oj, ostro trzeba było o to walczyć. Z samą sobą, ale też:...

Rodzice, przyjaciele, znajomi, przypadkowo spotkane osoby w tramwaju. Każdy miał swoją wizję na nasz ślub/wesele. Nie powiem - niektóre były ubogacające. Wiele - sprzecznych. Niemal wszystkie - kwestionujące nasze pomysły. O ile ktoś w ogóle o nie zapytał. Nie no, ok - pytali. I kwestionowali. Moje zdolności do negocjacji i asertywność zwiększyły się przez to o ponad 100%.

A myśmy byli wrzuceni w sytuację, której nie znamy i nie ogarniamy. W końcu nie przygotowywaliśmy sobie nigdy wcześniej ślubu/wesela:) Dużo, dużo rzeczy trzeba było zrobić "pierwszy raz". Dowiedzieć się, przełamać się, spróbować, popytać. Trzeba było podejmować naprawdę odpowiedzialne decyzje.

W między czasie studiowaliśmy, pracowaliśmy, wypełnialiśmy swoje obowiązki... Dochodziły codzienne problemy, konflikty w rodzinach, relacje z przyjaciółmi.

Uczyliśmy się więc trudnych rozmów, dyskusji, kompromisu, dzielenia obowiązków. Musieliśmy troszczyć się o siebie wzajemnie, gdy już nie było sił na kolejny dzień, a przecież jeszcze tyle zostało... Obserwowaliśmy się w różnych, nowych sytuacjach. Poznawaliśmy, jak się najlepiej wspierać. I czasem nie wychodziło - kłóciliśmy się, a raczej "niedogadywali". Każde z nas walczyło z wątpliwościami, które nachodziły (mnie) aż do końca (a konkretnie do dnia ślubu, godzina 9:00 - ale to osobna historia).

Rozgadałam się... Więc generalnie - było trudno. Ale przepięknie.
Bo tak wiele się nauczyliśmy.
Bo musieliśmy pozmieniać dużo w swoim życiu. Na lepsze.
Bo poznaliśmy swoich prawdziwych przyjaciół.
Bo pomagało nam niesamowicie bardzo mega dużo osób.
Bo mieliśmy siebie - a z tym, kogo się kocha, każdy czas ma swoje piękno.

piątek, 26 września 2014

Pierwsza piosenka

Znów łamię zasadę jednego wpisu na dzień.
Jednak muszę.
Bardzo chcę.

Właściwie to chodzi o pierwszy taniec. Są dziewczyny, które mają go wybranego na wiele lat przed... zaręczynami. No ale, powiedzmy, miesiąc przed ślubem to już większość. Ja do nich nie należę. Co więcej, należę do wąskiej grupy, która wybrała swój pierwszy taniec dzień przed ślubem.

I nie sprawdziłam słów.

Dzień przed ślubem sytuacja była nieco kryzysowa.
18:00 (za 20 min. muszę wyjść). Przy komputerach A. i M. Ja z J. trochę się kłócę.
18:05 A., M. i J. zaczynają trochę żartować na temat piosenek.
18:10. Próbujemy jedną, drugą, trzecią... "Jak wy tańczycie nie do rytmu!" komentuje M.
18:15 Ze łzami w oczach mówię: "to może nie będziemy mieli pierwszego tańca..." A. i M. szybko znajdują... no właśnie to. Zatańczyliśmy z 20 s. okazało się, że dajemy radę.

Wyszło ponoć pięknie.

A dziś sprawdziłam słowa:) Jakby dla nas napisane.

http://www.tekstowo.pl/piosenka,bryan_adams,here_i_am__end_title_.html

Najgorszy dzień

Zdarza się, wbrew nazwie, bardzo często. Nie, to nie dziś, bo w Najgorszym Dniu się nie pisze. Bo to złożona przyjemność. W Najgorszym Dniu nie ma miejsca na nie. Jednie można sobie coś odmóżdżającego włączyć, albo zjeść w biegu rogalika z czekoladą.
W Najgorszym Dniu trzeba wiele zrobić. A to są ważne rzeczy, albo takie, że jak się nie zrobi, to potem będzie dużo problemów. Jest się nerwowym, więc obrywają najbliżsi, którzy nie zawsze potrafią się odnaleźć.
Praca do wykonania zwykle wymaga wielu umiejętności. A do tego jest się już zmęczonym... Najgorsze dni mogą poprzedzać niewyspane noce, albo towarzyszą im lekkie przeziębienia (nie takie, żeby trzeba było się położyć, ale skutecznie utrudniające życie).
Niewiele zależy od Ciebie. Przyjaciele akurat dziś zawodzą, ludzie, z którymi współpracujesz, ewidentnie nawalają, Ci, których kochasz, irytują, jak rzadko.
W Najgorszym Dniu zwykle coś nie wychodzi. Albo idzie nie po naszej myśli.

Ważne, żeby tak się nie kłaść. Bo wtedy i następny dzień może być Najgorszy.

Jakie zatem są dobre leki na Najgorszy Dzień?
- dwie szklanki wina (pod wieczór),
- dobra kreskówka Disneya,
- wypłakanie się komuś, kto naprawdę ma czas i cierpliwość,
- bycie zamkniętym w kościele nocą, przy zgaszonym świetle...

więcej Najgorszych Dni nie pamiętam:)

czwartek, 25 września 2014

pogodnie

Jak to opisać...

Proste dni, proste otoczenie. Mały, drewniany domek w górach. Cywilizacja zwykle tu jest, ale już wyjechała do swoich miast, do prac, do rodzin... Myśmy wytargali cztery dni z tego życiowego pędu. Nie mamy planu, poza jedną, centralną dnia godziną. Nie znamy tras i szlaków, którymi nam się zdarza iść. Zwykle razem, czasem osobno, wolniutko...
Pogoda wodzi nas za nos, ale spokojnie dajemy się jej zaganiać pod dachy. W kawiarenkach próbują nas oszukać na śmietanie do kawy, za to w sklepach łagodnie idą na rękę (zwłaszcza takich, gdzie się nie da płacić kartą, a towar podaje się zza lady). Więcej nie zwiedzamy.
Dwa pokoje domeczku znamy już na pamięć. Jest zaskakująco zimno.  Piecyk przegrywa - słabo grzeje i nie da się do niego przytulić.
Powietrze smakuje inaczej. Smog nie zgrzyta między zębami. Jabłka z makaronem, tudzież sos z torebki wydają się być idealnym obiadem. A do tego wszystkiego - czekolada dobra na każdą porę posiłku.
Zwykle w tle leci telewizja, czasem z naszym komentarzem. Albo tylko nasze głosy. Albo cisza.
Ale dziś jeszcze to:

https://www.youtube.com/watch?v=xZ5aNS9acuY&list=PLOyOhmHPZ0VZKe_UoS37YlozHdxRYPS3H

Czego nam więcej trzeba?

środa, 24 września 2014

Druga połowa pierwszego z czterech

Mój mąż akurat ogląda Jedyną Słuszną Telewizję. Mnie ona nie urzeka w podobnie wysokim stopniu, więc piszę tu (choć trzeba przyznać, że leci akurat piękna muzyka).

Teraz wracam do ślubu. Już mi było prościej - od przysięgi czułam się jakoś bardziej... wyluzowana. Śmiać mi się chciało, jak bracia próbowali skoordynować ruchy rąk, podając nam obrączki, mikrofon i tekst równocześnie.

Potem usiedliśmy obok siebie. Znów cały kościół pozostał za plecami. A do mnie zaczęło docierać, co się właśnie stało. I chusteczki się przydały.

Reszta mszy minęła bez zakłóceń. Piękna. Super jest być tak blisko ołtarza. A na zakończenie br. Bł. podszedł, mówił, że podziwia naszą odwagę. Ja też się podziwiam:)

Życzenia... jak już mówiłam, wiele, wiele osób się przewinęło obok nas.

A potem wyście pojechali. Myśmy mieli kilka chwil dla siebie. Jest taki element wesela, którego bardzo nie lubię: wołania "gorzko, gorzko". Co tak ludzi jara, jak patrzą, jak inni się całują? Co my mamy gościom udowodnić? Że się potrafimy całować? Słabe. Strasznie słabe. Jak ktoś potrzebuje korepetycji - niech poogląda Polsat po północy. Jak ktoś potrzebuje dowodu miłości, niech idzie po akt ślubu.

Wesele było piękne. Bardzo mi się podobało. Na pewno trochę dlatego, że takie krótkie:) Ale M. zrobił świetną playlistę. Jedzenie było super (choć zjadłam tylko zupę i pół drugiego dania). Miałam akurat tyle czasu, żeby zająć się tym, co najważniejsze (zatańczeniem z tatą i z chrzestnym, pogadaniem z dziadkami, chwilą wygłupów z dziewczynami). Udało mi się też złapać M. i z nim zatańczyć. (M. nie wiem, czy kiedykolwiek zajrzysz na tego bloga, ale jeśli tak, powtarzam Tobie i całemu światu to, co powiedziałam Ci na sali: Cieszę się, że mam właśnie takiego brata, jak Ty).

I pierwszy taniec wyszedł nam wspaniale:) Choć gdyby goście wiedzieli, ile czasu zabrały nam próby... Ach... całe, wielkie, okrągłe... 3 minuty. I dobrze, że był. Bo w sumie to niemal jedyny mój taniec, zatańczony na weselu z J. Poza nim, zawsze ktoś inny mnie odciągał.

Już koło 19 byliśmy... zmęczeni. Może dlatego, że wszystko się działo dość szybko i musiało być ściśnięte w tej małej porcji czasu. Prezent od mamy... krojenie ciasta... zdjęcia... w międzyczasie porozdawanie paczek...

W końcu wpakowaliśmy się do samochodu. "Jak się czujesz?" zapytał J. Kiwnęłam głową, mając na kolanach dwa duże torty.

Wynieśliśmy prezenty na 3 piętro. Wpakowaliśmy, co się dało do lodówki. W międzyczasie M. przywiózł resztę rzeczy. Zamknęliśmy za nim drzwi.

Wreszcie mieliśmy czas tylko dla siebie.


wtorek, 23 września 2014

Połowa pierwszego z trzech

Tyle napisano już o małżeństwie pięknych słów, książek całych (dwie leżą teraz przy mnie), na kazaniu dwa dni temu, wydaje się, że br. B. powiedział już wszystko.

A jednak nie...

Piękne słońce oświetla mały, drewniany pokoik. Jestem sama. Mój mąż wyszedł na spacer, bo, jak stwierdził, "brak samotności mu doskwiera". To prawda. Przez ostatnie trzy dni byliśmy nierozłączni.

Zaczęło się w sobotę, od błogosławieństwa. Czekałam w tej przecudnej, białej sukience, mając nadzieję, że i dla niego będzie piękna. Wraz ze mną była rodzina i najbliższe dziewczyny, zbite w ciasną grupkę w kuchni. Z jednej strony, taką wielką miałam ochotę, żeby stać tam z Wami, w grupie, a nie na widoku, na środku, sama... żeby to ktoś inny miał tą sukienkę... bo się bałam i nie wiedziałam, jak mam się zachować.

Aż w końcu przyszedł. Maszyna ślubno-weselna ruszyła pełną parą na ostatnią prostą. Oboje, zestresowani, siedzieliśmy na środku, rodzina równie spięta, choć parę osób próbowało rozładować sytuację (mała J., skacząca po kuchni była dla mnie wielką pomocą). W końcu chrzestna dotarła i zaczęło się błogosławieństwo.

Co to znaczy: "błogosławić"? To jak dobre życzenia, ale jakoś bardziej. Nie można zaprzeczyć, że słowa mają moc. Wystarczy, że ktoś powie: "ty głupku", a już się czujemy inaczej. A co dopiero, jak ktoś powie: "piękna jesteś". Dlatego ja wierzę, że, gdy komuś dobrze życzymy, gdy błogosławimy, to jakoś zmienia rzeczywistość. A tyle pięknych słów powiedziano nad nami tego dnia...

W końcu wyszliśmy z mieszkania i piorunem wpakowaliśmy się do samochodu. Chwała Bogu za mojego brata. Naturalnie, na luzie, jakby nic się nie działo wielkiego, prowadził rozmowę i samochód. Jechaliśmy powoli, spokojnie, wreszcie uwolnieni spod obstrzału spojrzeń. Czy na pewno? "Uśmiechają się do Was." mówił M. co chwila, zerkając na przechodniów i pasażerów tramwaju. "Popatrzcie, ile radości dajecie miastu". W końcu przestałam się spinać i zaczęłam oddawać uśmiechy, a nawet machać, jak królowa brytyjska. Skoro ludzi jara nasz widok -  niech mają.

Pod kościołem staliśmy pewną chwilkę. Ludzie schodzili się, jedni za drugimi. Ja na widok niektórych bardzo się cieszyłam, inni byli równie miłą niespodzianką. Zakrystia. Dogrywanie szczegółów. Mnie się aż język plątał ze zdenerwowania. A., jak dobrze było mieć Cię wtedy przy sobie, móc się do Ciebie przytulić... W końcu przyszedł br. B. Atmosfera się rozluźniła. Uspokoiłam się trochę, paradoksalnie, widząc, że br. jest bardziej zestresowany niż ja:) Stanęliśmy z tyłu kościoła. Już nie pamiętam, czy grał organista, ustaliliśmy, jak się będziemy trzymać. Bałam się, nie macie pojęcia, jak.

Ktoś zawołał: "Brat idzie". Podszedł do nas. Skupiłam się całym sercem na tym, co mówił tam, w drzwiach, ale, szczerze mówiąc, nie zrozumiałam prawie nic. Poza tym, że teraz całujemy krzyż, a tym pocałunkiem zapraszamy Ukrzyżowanego do naszego życia.

Trochę wydaje się dziwne, prawda? Na ślubie całować krzyż - cierpienie, ofiarę. Gdzie na to miejsce w radości wesela? Pamiętam pewien wieczór, gdy byliśmy z J. w kościele, trochę pokłóceni, a raczej niedogadani. Mówiłam o tym wszystkim Bogu, zrozumiałam jakoś, że przyjmując swoją ukochaną osobę, bierze się nie tylko radość, ale i smutki, trudności, nieporozumienia. Ta druga osoba będzie czasem krzyżem. Może byłoby piękniej, gdyby było inaczej, ale świat jest właśnie taki. Nie biorąc krzyża - nie bierze się życia w  jego pełni.

Ucałowałam więc, a wtedy przypomniałam sobie, po co tu jesteśmy, po co bierzemy ślub w kościele. Przecież nie przyszliśmy tu dla siebie, ale zaprosił nas Ktoś większy od nas, dobry, ogarniający ten cały zamęt. Stres jakoś się zmniejszył. Wzięłam J. pod rękę, drugą ścisnęłam bukiet. "Nareszcie" myślałam idąc do ołtarza.

Co nie znaczy, że stres odszedł całkiem. Czytania minęły, jak przez mgłę. Pamiętam P., jak czytał pierwsze, walcząc z drżącym głosem, potem O. śpiewającą psalm z dzieciątkiem, z Ewangelii nie zostało mi nic, poza pierwszym zdaniem... Usiedliśmy, wiedziałam, że po kazaniu zacznie się przysięga, a ja nie miałam pewności, czy będę w stanie powiedzieć choć słowo.

Na szczęście br. B. mówił długo. Mądrze, więc trzeba było się skupić. I patrzył na nas. Poprzeczkę, jak to on, stawiał wysoko. W sumie niewiele mogłabym powtórzyć, ale wiele w serce mi zapadło.

W końcu brat zakończył. Tak pięknie, że myślałam, że się popłaczę. Trochę zagubieni, wstaliśmy oboje. Powtórzyliśmy trzy razy: "chcemy". Br. zaprosił nas do siebie, przed ołtarz. Wtedy, dopiero po raz drugi, od wejścia do kościoła, spojrzałam na J. Patrzyłam w jego oczy, tak pełne miłości, że nie bałam się, naprawdę, już nic a nic. Słuchałam tego, co mi ślubował... Jak trzeba być odważnym, żeby komuś takie słowa mówić... Jak bardzo jestem wdzięczna, że są skierowane właśnie do mnie... I jak mogłabym nie odpowiedzieć tym samym? Więc odpowiedziałam. Z radością. W pełni świadomie. Rozumiejąc, że więcej nikomu nigdy dać nie mogę. Potem br. pobłogosławił, a my wreszcie staliśmy się małżeństwem.

Wiecie, kiedy klaskaliście po naszej przysiędze, po raz pierwszy mogłam się rozejrzeć po kościele. Jejku... jak wiele osób tam było. Niesamowite, że mamy tylu przyjaciół, że nasze rodziny chciały być częścią tej chwili. Mogłabym napisać mega długiego posta o tym, jak wiele, wielu osobom zawdzięczam w kwestii mojego związku oraz przygotowań do ślubu i wesela. A przy kilku napisałabym: "bez Ciebie, by nie wyszło".

Trzy dni ledwo minęły, a ja już wiem, że wszystko, co widziałam, czytałam, słyszałam o małżeństwie ma się do naszej rzeczywistości, jak nauka pływania na piasku do... hmmm... no po prostu pływania:)
Choć na razie ledwo oderwaliśmy stopy od dna, co my tam wiemy o życiu... ale...

...odkąd mam na palcu tą obrączkę, wreszcie wszystko jest takie, jak ma być.