piątek, 31 października 2014

Bożena

Bożena - imię starosłowiańskie, składa się z dwóch członów: Bóg + końcówka spieszczająca, zdrobnienie. Tak jak mówimy o córeczkach: tatusiowa, albo od imion: mariuszkowa, michałowa, jackowa. To imię na dzisiejszy można jakby przetłumaczyć: Boża, córeczka Boga. 

A jeśli masz tak niewiele, to co mi dasz? Twój pokój, to nie Twój pokój, bo nigdy niemal nie jesteś tu sama. Nawet jak wszyscy wyszli, to zawsze są otwarte drzwi. Pieniądze masz, bo ktoś Ci wyciągnął z banku. Ubrania nosisz, bo ktoś inny Ci je kupił, albo dostałaś w spadku po tej, która odeszła. Twoje też ktoś odziedziczy, nie bój się. No to co jeszcze możesz mieć? Łóżko? Zapomnij. Dwa razy dziennie przychodzi ktoś i je przewraca na nice. A co? Ścieli.

Czy może swoje ciało masz? Cóż, jeśli Cię nie słucha... Torebka leży tuż obok Ciebie, na łóżku. Wyciągasz po nią prawą rękę. Pierwsze podejście - nie trafiasz. Bierzesz większy zamach - ręka ląduje obok. Pomagasz sobie lewą ręką, przesuwasz nią dłoń. Zamek... uff... Teraz tylko kilka minut, żeby otworzyć, bo palce są słabe. "Daj, ja to zrobię." mówię w końcu niecierpliwie.

Przychodzę do Ciebie brać. Chcę się nachapać aż do rozpuku. Dawaj mi, ile tylko możesz, bo jutro już będzie mi brakować.

A więc mów, jak tylko Ty potrafisz. Mów z przejęciem o drobiazgach, opowiadaj o tym, co Cię poruszyło, choćby i kilka lat temu. Podkreślaj kilkakrotnie jedną a tą samą dobroć ludzką. Przypomnij, co u papieża i znajomych biskupów. Mów. Potrzeba mi tego, bo brakuje mi cierpliwości. Wychodząc od Ciebie mam jej trzy tony więcej.

Potem zadbaj o siebie, proszę. Upomnij mnie, jeśli nie umyję dla Ciebie kilka razy wanny. Wyślij mnie po rzeczy, których zapomniałam. Poproś, bym trzy razy wypłukała Twoje włosy. A potem zrób to jeszcze raz. Przypomnij, że jeszcze szampon, jeszcze paznokcie, jeszcze włosy zapleść... Kieruj mną, bo nie mam pokory. Zadbaj o siebie, żebym się nauczyła dbać o potrzeby inne niż moje.

A na koniec, jak już klapnę zmęczona przy Twoim łóżku, powiedz, jak bardzo mnie lubisz. Przeproś, za słowa, które mogły mnie urazić. Jeszcze ani razu Ci się to nie udało, tzn. urażanie, musisz się bardziej postarać. Ale przeproś, bo inaczej będę się bać, że to nie ty, albo, że zaczyna się u Ciebie demencja. Zawsze przepraszasz, jakbyś nie mogła znieść myśli, że kogoś urazisz. I jeszcze raz powiedz mi coś miłego. Przytul mnie na wpół bezwładnymi rękami. Pozdrów moich najbliższych. Na koniec zapytaj nieśmiało, czy jeszcze przyjdę kiedyś... I znów zrobi mi się głupio, że tak mało Ci dałam w zamian za ogrom Twojej wdzięczności.

Wychodzę. Już więcej nie udźwignę. A już na korytarzu idzie do mnie duża Rysia, jak niezgrabne dziecko. Na wierzch dorzuca pomalowany przez siebie obrazek. Dochodzę do drzwi... słyszę za sobą szuranie, jakby ktoś biegł, a nie mógł ze względu na jakby spętane nogi, pochylone w garbie plecy, wiek... Nie odwracam się, naciskam przycisk do otwierania drzwi. Dogania mnie w końcu Hela: "Tamten trzeba nacisnąć" - pokazuje na drugi  - "ten nie działa". Idę... bo przecież jeszcze Marcia może do mnie podjechać wózkiem, może Dorota mnie dogoni na swoim i zamiast dzień dobry rzuci "Jesteś wspaniałym człowiekiem", może pani Jadzia pokiwa nade mną głową, niby zła, że jej nie odwiedzam, a potem da mi ciastka z serem... pan Marcin zaprosi mnie na randkę i tańce, choć nogi ma bezwładne... A ilu z nich nie podejdzie, bo nie może, ale jak się przy nich tylko usiądzie, to uważajcie, bo nic nie robią, tylko obdarowują... Chodzę brać do Domu Pomocy Społecznej. Naprawdę można wynieść wiele.

wtorek, 28 października 2014

Zaręczyny

A co:) Napiszę.
Rąbnęła mnie dziś informacja, że taka jedna, którą niesamowicie cenię, zgodziła się zostać żoną takiego jednego, którego nie widziałam nigdy na oczy, ale jak ją znam, to on musi być w porządku:)
***
Podobnie jak do narzeczeństwa, można mieć do zaręczyn różne podejścia. Jedno jest takie, że się na nie czeka, marzy i projektuje ten moment od późnego dzieciństwa. A jak on się zachowa? A co powie? Czy uklęknie? Czy będą wokół inni ludzie? I jest pisany marzeniem scenariusz, bo przecież na każdy wariant sytuacji, trzeba sobie przygotować odpowiedź. W sumie niekoniecznie to musi być "tak", bo przecież odmowa jest niesamowicie romantyczna. Oczywiście, pod warunkiem, że nikt nie patrzy, niedoszły narzeczony nie strzela sobie w łeb (albo okazuje się kompletnym draniem), a my mamy dużą szansę na kolejną propozycję.
Dobra, wiem, upraszczam, można też marzyć pięknie o tej chwili:)

A drugie podejście - to się ani nie czeka, ani nie marzy, ani się nie jest na to specjalnie nastawioną  i nagle ŁUP! I co? I jest problem. Kurczę, wszyscy czekają na odpowiedź... Gdybym wiedziała, to pomyślałabym co powiedzieć, a tak... to co, trzeba się zgodzić?... Babcia zaraz się rozpłacze, ale siara... W tym zamęcie przychodzi do głowy odpowiedź: Muszę się zastanowić.
I bardzo dobrze, że przychodzi. Nikomu nie życzę, być postawioną w takiej sytuacji "z marszu", nie mając czasu na zastanowienie. Oj, bieda, jak chłopak nie da wcześniej żadnego sygnału, że taką akcję planuje.

Ślub to w zasadzie ukoronowanie decyzji. Konsekwencja. A wybór został dokonany wiele, wiele tygodni wcześniej. Jak już ruszy maszyna ślubno-weselna, to w głowie naprawdę się miesza, zwłaszcza w ostatnich miesiącach. Nie ma czasu na porządne zastanowienie się. Nigdy nie wiadomo, czy nieporozumienia  i kłótnie są efektem stresu przygotowań, czy po prostu niedopasowaniem. Poza tym raz podjętą decyzję, choćby bezmyślnie, trudniej zmienić, bo sami przed sobą chcemy być konsekwentni. A już sama końcówka przedślubna to koktajl stresu-strachu-podekscytowania. Myśli krążą po tak błędnych ścieżkach, że na trzy tygodnie przed ślubem powiedziałam sobie, że do jakichkolwiek wniosków nie dojdę w moim znerwicowaniu, to je ignoruję i wychodzę za mąż. Kropka.

***
Wracając do zaręczyn: piękna sprawa. Pamiętna. I nawet mało ważne jak  i kiedy. To znaczy... inaczej: ważne. Oby było jak najbardziej tak, jak sobie wymarzyłaś. Albo zaskakująco i niesamowicie. Niech będzie tak, żeby się wspominało z przyjemnością.

Ale mało ważne "jak" i "kiedy" w porównaniu z tym - KTO zada Ci właśnie to pytanie - najpiękniejszą prośbę, jaką może mężczyzna skierować do kobiety. ("On w tym momencie przyjmuje najpokorniejszą postawę. Wyznaje Ci, że jego życie mu nie wystarcza i potrzebuje Twojego, potrzebuje Ciebie do szczęścia." )
Jeżeli to jest ta właściwa osoba - może się wszystko popsuć w formie - i tak będzie idealnie. Zakładając, że się zgadzasz, bo przecież nie musisz:)

sobota, 25 października 2014

Samotność

Tak, ten wkurzający, drażniący, szeleszczący w uszach brak - nie znika. Wydawałoby się, że jak już się z kimś zamieszka, weźmie ślub, a dodatkowo, jak się taką osobę kocha z wzajemnością, to już o samotności nie ma mowy.

A ona jednak jest. Tylko trochę inaczej. Są samotności różne... pisał mój ulubiony ks. Twardowski. Ta, którą mam na myśli nie odnosi się do nieobecności, ani do tęsknoty, tylko do niezrozumienia. Kiedy ta twoja najbliższa, najukochańsza osoba próbuje, jak może, ale nie rozumie... to jest samotność. Można tylko przyjąć - on, ona ma inaczej - jak? - nie wiem, ale się z tym zgadzam. Wtedy jeszcze jest dobrze. Bo przecież można odrzucić, "co ty tam wiesz?", "jak możesz tak myśleć?", "to jest bez sensu!". Wtedy jest samotność  - wielka.

Ta taka zwyczajna - będzie zawsze. Chcąc nie chcąc, różnimy się, to nie tylko kwestia płci. Moje myśli błądzą czasem takimi drogami, gdzie nikt przejść nie potrafi. I moje nie zawsze są w stanie twoje myśli dosięgnąć. Doświadczenia są nieprzekazywalne do końca, poznanie niepełne. Dlatego czasem czuję się sama. Czy słusznie?

piątek, 24 października 2014

Kiara

Dziś nie będziemy obracać się w kręgu świętych ani też bawić się w analizę lingwistyczną. Do napisania tego posta skłoniło mnie obejrzenie bajki z dalekiego, dalekiego dzieciństwa: "Król lew 2: Czas Simby". Film, włączony dla odstresowania i dwóch piosenek, szybko wciągnął mnie w swoje drugie dno. Odkryłam, że jest to piękna historia o dwóch rodzinach...


... i przemądrej głównej bohaterce. 

Małe i wielkie problemy
W filmie przedstawione są dwa stada - dwie rodziny. Jedna z nich to taka typowa 2+1+bliscy+dalsi. Czasem są nieporozumienia, relacje troszkę zaburzone (nadopiekuńczy ojciec), poza tym sytuacja trudna, jako że rodzina o dużym znaczeniu społecznym. Ale generalnie każdy zna swoje miejsce w tej rodzinie, ma zaspokajane potrzeby, jest kochany. 
O ile w pierwszej występowały typowe problemy, druga to po prostu patologia. U jej podstaw nie leży ubóstwo ani brak ojca, ale wypaczony sens istnienia rodziny. Chodzi w nim o zemstę, wymierzenie własnej sprawiedliwości. My - uciskani kontra oni - bogaci, którzy nas skrzywdzili. Mamy więc moralne prawo odzyskać to, co nam zabrano przemocą. Wychowanie podporządkowane jest tej ideologii. Wszelkie miłe gesty, zabawa, czułość mają sens o tyle, o ile wzmacniają jej przekaz. Dzieci uczone są walki, zabijania, nienawiści.

Beztroskie dzieciństwo?
Dzieci, jak to dzieci - dziećmi są. Na początku, choć chłoną klimat, w jakim wzrastają, są cudownie normalne. Kiara uwalnia się, jak może, spod czujnej opieki taty (w tym momencie filmu jeszcze się z nim zgadzamy - w końcu Kiara malutka). Przełazi przez zakazane granice, nie zdaje sobie sprawy ze śmiertelnego niebezpieczeństwa - jest dla niej i jej kolegi po prostu dobrą zabawą. 
I oczywiście dorosłe problemy muszą tą sielankę rozpieprzyć. Dzieci stają się "zakładnikami" podziałów.  Kończy się tak, że maluchy nie wiedzą dlaczego, ale nie mogą się razem bawić. 

Tatusie
Jeszcze słówko o głowach obu rodzin (akurat czytam "Warto być ojcem" Pulikowskiego, więc jestem na czasie z tym tematem:). Simba rzeczywiście zasługuje na to miano. Widać, że ma w rodzinie ostatnie słowo, ale... słucha swojej żony:) Łączy ich bliska, ciepła relacja. Poza tym spędza czas z córką, tłumaczy jej świat. Choć ma tendencję do nieco patetycznych wypowiedzi, potrafi się z nią beztrosko bawić. 
W drugiej rodzinie fizycznie ojca nie ma, ale tak naprawdę nad wszystkimi jej działaniami unosi się jego "duch". Staje się on postacią nieskazitelną, niesłusznie skrzywdzoną, ideałem. O ile Simba sam sobie narzuca dążenie do bycia odbiciem ojca, w rodzinie Kovu oddawanie czci zmarłemu rodzicowi jest narzucane, więcej - to filar tej wspólnoty. A obowiązki ojca przejmuje matka, ale w bardzo niedobry sposób. Nie ma w niej nic  z kobiecości, poza tym kobiecym typem nienawiści, który w delikatny i uwodzicielski sposób potrafi przez wiele lat wbijać raz po raz szpilkę w serce. 

Problemy wieku dorastania
Dwa światy przez jakiś czas żyją w separacji. Ich zderzenie nadejdzie nieuchronnie, ale póki co panuje kruchy rozejm. 
Kiara dorasta w swojej rodzinie. Klimat tam panujący sprawia, że owszem - trochę buntuje się przeciwko obowiązkom władzy wyssanym niejako z mlekiem matki. Ostatecznie jednak je przyjmuje. Rozumie. Widzi swoje ograniczenia, ale jest odważna. Jest gotowa podjąć odpowiedzialność. Tyle, że... tato trochę nawala. 
Jego nad-opiekuńczość wychodzi w najgorszym momencie. Kiara staje wobec próby "na dorosłość". Ma być sprawdzona i sama się sprawdzić. Prosi ojca, żeby nikt jej nie pilnował. On się zgadza, ale... wysyła za nią opiekunów. Kiara odkrywa to. Czuje się oszukana i potraktowana jak dziecko (w takim momencie!). 
Kovu tymczasem jest poddawany zaprogramowanej indoktrynacji. Wchodzi w dorosłość jako maszyna do zabijania.
Skrzywdzona Kiara i zamknięty Kovu spotykają się w dramatycznych okolicznościach.

Ci mniej ważni
Zrobimy tu stop klatkę, bo bardzo lubię rodzeństwo Kovu. Świetnie pokazuje, że można mieć fajne więzi, nawet w najbardziej patologicznym układzie. Nuka jest najstarszym synem. Totalnie nie rozumie, dlaczego to Kovu został wybrany przez przybranego ojca jako narzędzie zemsty. Nuka we wszystkim stara się przypodobać matce, zasłużyć na jej dobre słowo, pochwałę... Nic z tego. Ciągle mu się obrywa. Jego siostra, Vitani, znalazła lepszy sposób na przetrwanie - jest wierną wyznawczynią ideologii wpajanej wszystkim przez matkę. Wspólnie pomagają Kovu w wypełnianiu jego misji. Są od takiej czarnej, niewdzięcznej roboty. Ani nie są ważni dla matki, ani przez nią dobrze traktowani... Ale są fajnym rodzeństwem:)



Zderzenie światów
Pokrótce: młodzi się spotykają, poznają, zakochują. Udaje się przełamać niechęć ojca Kiary do syna, jakby nie patrzeć, mordercy jego ojca (zakręcone, tłumaczę po imionach: Kovu był synem Skazy, który zabił Mufasę, a Mufasa był ojcem Simby... jaśniej? nie? ... generalnie chodzi o to, że tatuś polubił chłopaka córki). Wydawałoby się sielanka. 
Ale nie. Przeszłość dopomina się o swoje. Nie da się zbudować dobrej przyszłości, zalewając przeszłość betonem, bo ten rak zawsze wyjdzie spod podłogi. Matka Kovu wykorzystuje sytuację, gdy ten rozmawia z Simbą sam na sam i atakuje tego ostatniego. Wychodzi na to, że Kovu wciągnął przyszłego teścia w zasadzkę. W zamieszaniu ginie Nuka, ostatnim tchem przepraszając matkę za to, że dał się zabić. Ciekawe, czy ona przytula go wtedy po raz pierwszy w życiu...

Wygnanie
Jest taka scena, która w zasadzie niewiele wnosi do akcji, ale jest bardzo przejmująca. To wtedy, gdy Kovu, już po feralnej zasadzce, próbuje wrócić do rodziny Simby. Po co on się tam pcha? Liczy na to, że te relacje, które podpatrzył podczas krótkiego z nimi przebywania, jakoś się i do niego odniosą. Matka wygnała go - w jego rodzinie nie ma przebacz. Ale może tu jest, może tu go wysłuchają... Na próżno ma nadzieję. Simba nie chce go słuchać. Co więcej, nie chce słuchać córki. Więzi pękają jedna za drugą...
A Kovu zostaje odrzucony przez wszystkich. "Nie jesteś jednym z nas!" pada wyrok. Piosenka wspaniale pokazuje, że nawet Ci, co stali z boku, nie rzucali kamieni, i tak byli przeciwko niemu. 

Gdyby nie Kiara...
Ona jest genialna. Wspaniała, bo... nie słucha ojca. Przecież nie widziała, jak było. Wszystkie przesłanki przemawiały przeciwko Kovu. Nie, ona nie słucha, wie lepiej, kogo pokochała. I biegnie do niego, jak tylko może najszybciej. Nie wie, co robić, jej świat się wali, więc biegnie do jedynej stałej rzeczywistości, jaką ma -  chce być z tym, którego kocha. 
I kolejna jej mądrość, która dla mnie jest największa. Kovu proponuje jej ucieczkę z tego układu. "Niech się starzy pozabijają, jeśli chcą, to nas nie dotyczy, odejdźmy stąd, zacznijmy coś nowego."
Ona jednak się nie zgadza. Bo wtedy zawsze będzie wojna. 

Chodzi o podział
Młodzi pakują się w sam środek konfliktu. Kiara genialnie obnaża jego źródło. Tu nie chodzi o to, że ONI nas atakują. Wojna jest, bo są ONI i MY. A tymczasem: "Oni to my. Jakie widzisz różnice?" pyta.

Szczęśliwe zakończenie
A jakżeby inaczej w filmach Disneya:) Choć nie obyło się bez ofiar. Generalnie jednak mamy szczęśliwą, dużą rodzinę. Wnioski: nie da się "zamknąć" w swoim dobrym układzie. Szczęśliwa rodzina z początku posypała się, gdy próbowała odgrodzić się od trudności zza płotu. Dopiero zlikwidowanie tego podziału sprawiło, że Ci krzywdzeni otrzymali sprawiedliwość, a w rodzinie nie było już problemu z nadopiekuńczością. A to wszystko dzięki mądrości jednej dziewczyny. Wcale nie najstarszej:)



Pan Bóg
Koncepcja Boga w tym filmie - nie wiem, czy zamierzona przez twórców - bardzo mi się podoba. Generalnie to jest ten, który czuwa, towarzyszy, żyje w jakiś sposób w tych, którzy są tu na ziemi. Reprezentują go zmarli, przebywający wśród gwiazd, ale też "duch życia" przenikający wszystkich bohaterów, nadający światu jakiś porządek, radość... życie właśnie. Interweniuje bezpośrednio tylko raz - pokazuje Rafiki, jaki jest jego plan na uratowanie Kovu. I... tyle. Potem już wszystko zależy od bohaterów opowieści. 

czwartek, 23 października 2014

o tym, co w nas siedzi

"Tóńcys? Juści rodbyś jesce lepiej tońcyć. Gros? Juści rodbyś jesce piekniej grać. Śpiewos? Juści rodbyś jesce piekniej śpiewać? Cujes, ze to, co robis, to jest ino cień śpiewanio, cień granio, cień tóńca. A nawet i to cujes, ze som-eś cień siebie. I rodbyś, bracie, siebie samego z cienia w prowde przemiynił. Cobyś był takim, na jakiego cie stać"
(ks. Tischner, Historia filozofii po góralsku)

Mnie, jako ceperce, czyta się ciężko. Ale jakimś cudem ks. Tischner ma pióro lekkie. Lubi przeplatać opowieść historiami, które sprawiają, że mam uśmiech na ustach przez pół dnia.

Na przykład jak Józek Różański spotkał raz żabę na drodze. Żaba mu objaśniła, że jest zaklętą hrabiną, którą, jeśli pocałuje, to ona będzie na nowo młodą, piękną dziewczyną i obdarzy radością tego, co się nad nią ulitował. Józek pomyślał chwilę i zadecydował: "Eee, nie bedym głoskoł. Hrabiny mi nie trza, a żaba w ogródku tyz sie przydo".

Generalnie książkę polecam. Jak ślązaczka przebrnęła i się cieszyła brnąc, to każdy da radę:)

wtorek, 21 października 2014

Żyj

Ale o czym tu pisać? Jeżeli jestem w stanie uderzać palcami w klawiaturę (bez patrzenia:)), to raczej daleko mi do umarłego, a jeśli to czytasz, to zapewne też żyjesz. A jednak! Dotarło dziś do mnie coś ważnego. Dobijało się już od dawna, tylko nie rozumiałam. Przed chwilą poskładało się i dało całość, a ja zrobiłam wielkie: "wow [czyt. łał]"

Jak bywam zombie:
Pierwsze miejsce na liście książek o najdziwniejszych tytułach w 2005 roku zajęło: "Ludzie, którzy nie wiedzą, że nie żyją: W jaki sposób wiążą się z nieświadomymi przechodniami i jak sobie z tym radzić" pióra G.L. Hill'a. Druga część tytułu absolutnie mnie nie interesuje. Natomiast pierwsza... Czyżbym twierdziła, że zbliża się apokalipsa zombie? Bynajmniej. Ona trwa. 

Sama czasem zombie bywam. Zwłaszcza w trudnym czasie, a takiego ostatnio było mnóstwo. Jak to się dzieje? Tworzę sobie pancerzyk, ochronkę, prywatną powłoczkę, przez którą nic nie przenika i nastawiam tryb: "przetrwaj". Staram się nie czuć, nie myśleć, nie przeżywać, jak Elsa z Krainy Lodu. 


Pancerze, pancerzyki... bywają różne. Niektórzy zamykają się w nieprzejmowaniu. Ciągle mówią, że wszystko im pasuje, nic się nie dzieje i nie ma czym się w życiu przejmować. A może tak naprawdę nie radzą sobie z bezsilnością. Widziałam jeszcze takich, którzy atakują nieustannie  i nawet nie widać, dlaczego się bronią. Jeszcze takie coś, jak punkt wyjścia - otworzę drzwi swojej twierdzy, gdy zdarzy się to a to. Kij z tym, że zapewne za 4 lata. Albo wcale, jeśli wcześniej nie odpuścisz. 

Wydaje się bezpieczne, ale kiedy jesteś zamknięta - umierasz. To jakby być w twierdzy z odciętym zaopatrzeniem. Widziałam ludzi, którzy za cenę pozostania za murem sprzymierzali się z wrogiem. Dostarczali sobie (pozornie!) zaopatrzenia, które pozwalało nie myśleć i nie czuć.  Tak naprawdę zabijało te umiejętności. Co to było? Alkohol, ćpanie, imprezy, nauka, praca, komputer, muzyka, zaabsorbowanie cudzymi problemami - tak, nawet to, co dobre - w nadmiarze. 

Maja, żyj!
Nie chce mi się. 
Może właśnie dlatego chciałam kiedyś iść do zakonu: bo tam będę wiedziała, co robić. Ktoś mi powie: rób tak, a tak - będzie dobrze. Wpisz się w schemat. Mała odpowiedzialność. Małe ryzyko. Stała grupa ludzi. Utrzymanie zapewnione. I zero kłopotów z ciuchami:) Zamknięcie - odcięcie od złego świata w pakiecie. 
(Srodze bym się zawiodła:))  

Widziałam dzisiaj dziewczynkę; przestraszoną i zamkniętą. Na każdy dotyk reagowała zasłonięciem twarzy. Nieustannie, czujnie obserwowała otoczenie. Powiedziałaś: siedź - siedziała, wstań - wstawała. Nie wyglądała na szczęśliwą. 

Maja, żyj!
Ale co to jest żyć? Ryzykować, rozwijać się, szukać, zmieniać, starać się, przekraczać, kwestionować?  Nie ślizgać się po wierzchu, po cudzych oczekiwaniach? Rozwalać schematy? Brzmi jak strona z poradnika samorozwoju i czuję, że nie uchwyciłam istoty. Dodam więc: pozwolić, żeby bolało. Poczuć trud, zrozumieć, że nie wyszło, przeżyć cierpienie. Bo przecież nie zawsze się uda. Ale też cieszyć się, odpoczywać do szpiku kości, śmiać się do łez i przez łzy się cieszyć. Wciąż czuję, że to jeszcze nie "życie", czegoś brak...

Maja, żyj!
Komuś bardzo na tym zależało. 

***
Trudno tak... Jak już pisałam, nie-życie jest bezpieczne. Kontrolowalne. Ale ok, zgoda, trzeba się obudzić i zrobić coś ze sobą. Jakoś się otworzyć. 
Długo to trwało i wciąż trwa. 
A co potem?

***

Nie powołuj mnie Panie proszę
niech nie wabi Twój głos na morze

Pisałaś K., że może to czas, żeby się zakorzenić. Zakotwiczyć.  Znaleźć sobie bezpieczne miejsce - owszem, pełne wyzwań i rozwojowe. Pomagać innym w wolnym czasie. Dbać o swoje, a resztę oddać potrzebującym - niech mają.

Nie widzisz tej drogi, tych skał!?
To Piotr szedł po falach ja nie jestem Piotrem

Są tacy ludzie, którzy zmienili świat na lepsze. Ale gdzie mi do nich... Może ten mój mały światek jeszcze trochę... Tak jak mówiłam - przy brzegu. 

...promyk ślizga się po falach,
wskazuje drogę...

No nie! Nie mogę, nie potrafię w ten sposób. To nie jest życie. Ja naprawdę chcę od niego czegoś więcej niż tego, żeby było spokojnie przeżyte. Bezpieczne. Wszystkie "kotwice" wydają się strasznie niewystarczające. Praca - kariera - może podyplomówka jakaś - za mało. Mieszkanie - większe mieszkanie - własne mieszkanie - domek - za mało. Wakacje w górach - nad morzem - w hotelu - w Chorwacji - w Grecji - w Ziemi Świętej - za mało. (Jedno dziecko - troje dzieci - siedmioro dzieci - żartuję, J.:))
Nie wiem, skąd ta tęsknota we mnie. Strasznie mnie wkurza. Ale jak nie znajdę właśnie tego "czegoś więcej" to po nic było i jest wychodzenie ze skorupki, przełamywanie się, ryzykowanie... 

***
Ojej, strasznie to zakręcone. Niewiele rozumiem. Chciałam tylko powiedzieć, że jest we mnie jakaś tęsknota i jak za nią nie pójdę, to zginę. Dokładnie tak. 




poniedziałek, 20 października 2014

znalezione na demotach

Dwaj mężczyźni siedzą w łódce i łowią ryby. Jeden z nich pociąga łyk piwa i mówi:
- Stary, chyba się rozwiodę z moją żoną. Nie odzywa się do mnie już od pół roku.
Drugi milczy chwilę, po czym odpowiada:
- Lepiej to przemyśl. Trudno znaleźć taką kobietę.

czwartek, 16 października 2014

To, jak nazywasz, ma znaczenie

Jakże do tego przywyknę,
Jakże z tym się oswoję,
Jak cię ogarnę, przeniknę,
Umiłowanie moje.

Jakie ci zerwę liście,
Jakim osypię pąkowiem,
Co ci, jedyna, na przyjście
Twoje najdroższe odpowiem.

Jak ci się oddam cały,
Co z siebie całego powierzę,
W mym szczęściu, w mym lęku nieśmiały,
Dawno do ciebie należę.

I tylko przywyknąć nie umiem
I tylko jeszcze się boję,
Jak cię ogarnę, zrozumiem,
Umiłowanie moje.
(K. Wierzyński, Umiłowanie)

***
Jest tyle ciepła
W twym głosie - miła
Że nawet lodowiec
Z torbami byś puściła

Jest tyle wiary
W twej duszy - droga
Że Ocean Spokojny
Boso przejść byś mogła

Jest tyle żaru
W twych słowach - piękna
Że ogień z ogniska
Dałby ci się opętać

Jest tyle światła
W twych śladach - mroczna
Że po krach lodowych
Też do mnie byś doszła

Jest tyle czułości
W twych gestach - urocza
Że z każdej naszej chwili
Musi coś pozostać

Jest tyle mądrości
W twym serdecznym palcu
Że kwiaty pokojowe
Nie pozwolą zasnąć

Jest tyle miłości
W twym sercu - mała
Że późny listopad
W lipiec byś zamieniała

Jest tyle błękitu
W twoich oczach - jasna
Że pójdę za tobą
Aż na koniec świata
(SDM, Jesteś)

***
Ty jesteś moje imię i w kształcie, i w przyczynie,
i moje dłuto lotne.
Ja jestem, zanim minie wiek na koniu-bezczynie,
ptaków i chmur zielonych złotnik.
Ty jesteś we mnie jaskier w chmurze rzeźbiony blaskiem
nad czyn samotny.
Ja z ciebie ulew piaskiem runo burz, co nie gaśnie,
każdym życiem i śmiercią stokrotny.
Ty jesteś marmur żywy, przez który kształt mi przybył,
kształt w wichurze o świcie widziany,
który o mleczne szyby buchnął płomieniem grzywy
i zastygł w dłoni jak z gwiazdy odlany.
I jesteś mi imię ruchów i poczynaniem słuchu,
który pojmie muzykę i sposób,
który z lądu posuchy wzejdzie żywicą-duchem
w łodygę głosu.
(K.K. Baczyński)
***
Chciałabyś, żeby ktoś tak nazywał Ciebie? A może by Cię to śmieszyło? Czułabyś się dziwnie? Byłoby dobrze, czy niewłaściwie? 
***
Jak  siebie samą nazywam? Czyżby: "tępa lasia"? M
oże:  "ależ jestem głupia!". A gdyby tak inaczej? Przecież to ma znaczenie...

wtorek, 14 października 2014

Rut c.d.

Mam dziś ochotę napisać o Rut. Pozostawiliśmy ją w momencie, gdy razem z Noemi wracają do Betlejem z poczuciem przegranej wypisanym na twarzach.

Ja jednak pytam: kto jest bardziej godny podziwu - ktoś, kto nie popełnił błędu, czy ktoś, kto popełnił błąd, naprawił go i nie powtórzył więcej?

Noemi z Rut wprowadzają się, zapewne, do ich poprzedniego domu. Nie bardzo mają za co żyć. Rut idzie więc zbierać kłosy na pola zbóż.

W Izraelu był taki piękny zwyczaj, że gdy się zbierało zboże z pola, nie można tego było robić zbyt dokładnie (jest szczegółowo opisane, na jakiej zasadzie, ale nie będziemy się zagłębiać czy chodzi o kłosy, które wypadły z dłoni otwartej czy też zaciśniętej). Pozostawione kłosy zbierali ubodzy i podróżni. Podobnie było ze zbiorem owoców. Nawiasem mówiąc - czy to nie wspaniały przykład aktywizacji zawodowej ubogich? Nie dostawali pod nos, ale sami musieli sobie nazbierać. A bogatych prawo to chroniło od perfekcjonizmu:)

Szczęśliwym trafem(?) Rut trafia na pole Booza. Ale to jest materiał na osobnego posta:)

Dziś ważne są zboża:) Łany zbóż i hasająca po nich czereda ludzi. Żniwiarze. Rozmaici słudzy. Pewno trochę zwierząt. I garstka ubogich. Starają się nie przeszkadzać, a jednak kręcą się w wirze największej pracy.

Przy tym wraca do mnie obrazek z filmu "Gladiator". Maximus idzie przez pola i gładzi kłosy zboża - owoce swojej pracy. Wyobrażam sobie też Rut, jak przesiewa przez palce ziarna, które zebrała. W końcu przypominam sobie moje zbiory - moje sukcesy. Efekty nocy niedospanych, wytężonej nauki, przełamywania się, długich rozmyślań i decyzji. Piękne są. Dają siłę, by iść dalej.

Wiem, że są nie tylko moją zasługą. Podobnie wiem, że nie można zatrzymywać się w samozachwycie, tylko trzeba iść dalej. Ale... od czasu do czasu lubię spojrzeć na przebytą drogę, a zwłaszcza jej dni świąteczne.


niedziela, 12 października 2014

Dobre dni

Pisałam o tych najgorszych - pora na te dobre.

Dziś jeden się zdarzył. Spokojniutki.Z wczesnym, jak zwykle, porankiem. O dziwo, bez niewyspania.
Potem był czas... nie zalatany ale i nie pusty.
Bo pusty czas jest smutny.

Zdążyłam spędzić czas sama i z kimś. Potem z wielką grupą ludzi i z mniejszą. Rano z rodziną i wieczorem z przyjaciółmi. Wrogowie się nie ujawnili:)

Choć było ciężko przez chwilę, to wszystko się dobrze skończyło. Chyba o to chodzi.

Zdążyłam się pomodlić. A ja lubię się modlić. Już całkiem jestem szczęśliwa, jak widzę odpowiedź na moje gadanie (bo ona zawsze jest, ale nie zawsze się ją dostrzega). Dziś widziałam.

Ojej... to był naprawdę dobry dzień. O takich też muszę pisać, a nie tylko o tym, co trudne i smutne.
"Jeśli pojmujesz świat negatywnie, to nie pojmujesz świata w pełni" -  masz rację, G.

http://www.youtube.com/watch?v=qeZvqvB9YBM


czwartek, 9 października 2014

o skarbach

"Jak mogę się nie troszczyć o mój największy skarb?"

E.... no nie możesz. I to nawet nie dlatego, że tak wybrałeś. Świadomość ma tu niewiele do rzeczy. O swój największy skarb troszczysz się, bo nie masz innego wyjścia. To dzieje się z automatu, instynktownie, ale nie takim prymitywnym instynktem, tylko najgłębszym, podstawowym pragnieniem.

Twój największy skarb trzymasz w rękach. Dbasz, by nie upadł i się nie zabrudził. Pozwalasz mu się rozwijać, żeby był jeszcze piękniejszy. Trzymasz go blisko, przy sobie, a jeśli opuszczasz, to tylko po to, żeby przez tęsknotę bardziej się do niego przywiązać. Jeśli jest nim osoba, dajesz jej maksymalną wolność, ale żyjesz tak, żeby nigdy nie chciała odejść.

Dlatego uważaj, co jest Twoim największym skarbem. Bo będziesz się o to troszczyć i oddasz temu serce. Spraw, by ten ktoś lub to coś było warte Twojego serca.

***
https://www.youtube.com/watch?v=a0HFQ6Mz3kE&list=PL5ADB3847562D3784&index=4

środa, 8 października 2014

Joanna

Joanna - żeńska forma imienia Jan 
Jan  znaczy Bóg jest łaskawy. Jakim cudem trzy słowa w trzech literach? Tak naprawdę nasz Jan to hebrajski Johannan. Teraz widać wyraźniej podobieństwo z żeńską wersją.

O tym, czy Bóg jest łaskawy można polemizować długo. Dziś nie mam ochoty na dyskusje, więc napiszę o kobiecie bardzo mi bliskiej, pomimo tego, że zmarła jakieś 400 lat temu. Towarzyszy mi, bo moja mama wybrała ją za patronkę dla mnie (innymi słowy - drugie imię mam po niej). To:

św. Joanna Franciszka de Chantal
Jak nazwisko wskazuje - pochodzi z Francji. W swoim życiu zdążyła obstawić kilka powołań. Najpierw w wieku 20 lat wyszła za mąż. Miała 6 dzieci. Niestety, 9 lat po ślubie jej mąż umiera, zastrzelony przez przypadek na polowaniu.
Joanna tuła się z dziećmi po domach rodziny. Dostaje kiepskiego kierownika duchowego, który każe jej robić zrypane rzeczy. Dopiero gdy spotyka św. Franciszka (Salezego, nie tego od franciszkanów, tylko innego), on ją jakoś duchowo prostuje. Zaprzyjaźnili się ze sobą (generalnie nie wierzę w przyjaźń damsko-męską, ale wyjątkowo jest możliwa między świętymi:)).
Ta relacja pomaga rozwinąć kolejne powołanie w życiu Joanny. Pragnie ona założyć zgromadzenie, zakon żeński. Ale w formie, jaka na owe czasy, jest rewolucyjna. Ma to być zgromadzenie otwarte - mniszki nie są zamknięte za klauzurą, ale prowadzą działalność wśród ludzi.
Niestety, społeczeństwo na widok zakonnic na ulicy zareagowało jak my na widok nagiego na rynku. Zrobiło się mało pobożne zamieszanie. Siostry musiały powrócić do kontemplacyjnego stylu życia.

Wydaje się - lipa. Myślę jednak o tych sytuacjach, gdy, rzeczywiście, nie wyszło nam, ale, dzięki naszej odwadze, inne osoby miały siłę do działania. Czasem rzucony pomysł... i odrzucony... zakiełkuje jakiś czas później. Może ja mam tylko spróbować, a ktoś inny pociągnie to dalej.

Ale do tego potrzeba mega pokory.

Mniszka klauzurowa... wydaje się, że wiedzie spokojne, pozbawione fajerwerków życie.  A Joanna nie potrafi usiedzieć:) Angażuje się na maxa w inną relację, tą którą żyła od początku, choć była z mężem, dziećmi, przyjacielem Franciszkiem. Teraz wreszcie ma na nią czas...  Tak zachęca, by nawiązać relację z Tym, który jest dla niej wszystkim:

Zanurzcie się w tym oceanie świętości,
w nieskończonej czystości, 
a stanie się to grą, w której gubiąc wygrywa się.


Taką mam patronkę. Babeczkę od związków, przyjaźni, macierzyństwa i świętości. Taką, że choć jej nie wyszło, to przecież poszła dalej.  I się nie przejmuje tym, co myślą o niej inni. Dogaduje się z płcią przeciwną. Ma siłę, żeby odpuścić swoje pomysły... A relacja z Bogiem to dla niej nie żadne nudy, a wspaniała gra...  Nie no, uwielbiam ją:)

wtorek, 7 października 2014

o domyślaniu

Słyszę tą informację już od wczesnego dzieciństwa-dziewczyństwa, ale dopiero ujęcie jej w ten sposób trafiło do mnie w 100%:

"Wiele pań biernie oczekuje (nieraz całe życie), że mąż się wszystkiego domyśli. I tu namawiam do pogodnego pogodzenia się z tym, że on się po prostu nie domyśli. Może byłoby nawet romantyczniej, gdyby sam odkrył potrzebę żony, ale skoro jest to praktycznie niemożliwe, nie warto tracić czasu i próżno się łudzić.
Bez sensu i - co gorsza - bez nadziei na pozytywny skutek jest mówienie: "Przecież każdy to powinien wiedzieć, przecież ja na jego miejscu..." Drogie Panie, z całym szacunkiem dla was, ale nigdy żadna z was nie stanie na miejscu żadnego mężczyzny, nie przejmie jego sposobu myślenia i widzenia świata, jego uczuć i emocji, w końcu jego ograniczeń i blokad."
(J. Pulikowski, Ewa czuje inaczej)

Aczkolwiek znam takich mężczyzn, którzy się domyślają:)

Odkrywcze było dla mnie to, że rzeczywiście, kobieta nie pojmie męskiego sposobu widzenia świata (i vice versa). Można go poznać, przyjąć, ale nie da się go skopiować, nie da się "być na miejscu". Po prostu nie mamy pewnych zapadek w mózgu, albo działają one u nas zupełnie inaczej.

I jeszcze jeden cytat - perełka z Pulikowskiego:
"Przeciętny mąż nie lubi wciąż powtarzać, że kocha swoją żonę. Nieprzeciętny to robi."

***
Kochani, z innej beczki... Doszły mnie słuchy, już niestety któryś raz, że moje wpisy zostały źle zinterpretowane. Jeśli poczułeś/poczułaś się czymkolwiek dotknięta i masz wrażenie, że się na Ciebie konkretnie wkurzam, tudzież mam żal o jakieś Twoje zachowanie i wylewam to wszystko na blogu, posłuchaj:
Nigdy moją intencją nie było upominanie czy wręcz obmawianie i obwinianie kogokolwiek.
Jasne, czasem piszę o trudnych sytuacjach, o sprawach, które mnie dotykają. Wiem jednak, że wiele moich problemów nie bierze się z czyjejś złej woli, ale po prostu splotu okoliczności (w tym moich błędów).
Jeśli mam o coś do Ciebie pretensje, uwierz, zawsze staram się o tym powiedzieć Ci wprost. Osobiście, a nie za pośrednictwem bloga (to by było strasznie słabe). Czasem nie mówię, bo problem jest błahy, a mam świadomość, że wszyscy popełniamy błędy. Nie ma co się czepiać.
Proszę, jeśli czegoś, co gdzieś na tym blogu napisałam, nie rozumiesz albo czujesz, że to odnosi się do Ciebie w sposób, w jaki Ci się to nie podoba lub budzi poczucie winy - napisz DO MNIE. Posłuchaj- ja się nie domyślę, że Tobie jest źle z tego powodu, jeśli mi nie powiesz. A może coś po prostu opatrznie zrozumiałeś/- łaś? Po co masz się tym gryźć, napisz, zadzwoń, przyjdź -  wyjaśnimy to sobie. Proszę.
Ze swojej strony obiecuję pisać bardziej ogólnie.

sobota, 4 października 2014

Franciszek

Franciszek - Francuzik

To imię o ciekawym pochodzeniu. Początkowo było to przezwisko, jakim obdarzał swojego syna -Janka Piotr Bernardone. Chłopiec ten ostatecznie został świętym. A przezwisko stało się imieniem. Uważajmy zatem, jak przezywamy - wyjdzie święty Łosiu na przykład.

Świętego Franciszka poznałam bliżej w szkole średniej. Zachwyciłam się, bo jak można tego nie zrobić? A prawie zakochałam (wybacz J., ale Ty masz podobnie, sam wiesz, do której świętej), gdy usłyszałam tą o nim historię:

Jak św. Franciszek wędrując z bratem Leonem,
tłumaczył mu, co to jest radość doskonała

 Kiedy pewnego razu zimową porą św. Franciszek szedł z bratem Leonem z Perugii do Świętej Panny Maryi Anielskiej, a ogromne zimno dokuczało im wielce, zawołał na brata Leona, który szedł przodem, i rzekł: – Bracie Leonie, choćby bracia mniejsi dawali wszędzie wielkie przykłady świętości i zbudowania, mimo to zapisz i zapamiętaj sobie pilnie, że nie jest to jeszcze radość doskonała
Kiedy św. Franciszek uszedł nieco drogi, zawołał nań po raz wtóry: O bracie Leonie, choćby brat mniejszy wracał wzrok ślepym i chromych czynił prostymi, wypędzał czarty, wracał słuch głuchym i chód bezwładnym, mowę niemym i – co większą jest rzeczą – wskrzeszał takich, co byli martwi przez dni cztery, zapisz sobie, że nie to jest radość doskonała. 
I uszedłszy nieco, krzyknął znów głośno: O bracie Leonie, gdyby brat mniejszy znał wszystkie języki i wszystkie nauki, i wszystkie pisma tak, że umiałby prorokować i odsłaniać nie tylko rzeczy przyszłe, lecz także tajemnice sumień i dusz, zapisz, że nie to jest radość doskonała. 
Uszedłszy nieco dalej, św. Franciszek zawołał jeszcze głośniej: O bracie Leonie, owieczko Boża, choćby brat mniejszy mówił językiem aniołów i znał koleje gwiazd i moce ziół, i choćby mu objawiły się wszystkie skarby ziemi, i choćby poznał właściwości ptaków i ryb, i zwierząt wszystkich, i ludzi, i drzew, i skał, i korzeni, i wód, zapisz, że nie to jest radość doskonała.
I uszedłszy jeszcze nieco, św. Franciszek zawołał głośno: O bracie Leonie, choćby brat mniejszy umiał tak dobrze kazać, że nawróciłby wszystkich niewiernych na wiarę Chrystusową, zapisz, że nie to jest jeszcze radość doskonała

I kiedy mówiąc tak, uszedł ze dwie mile, brat Leon z wielkim zadziwieniem zapytał: Ojcze, błagam cię na miłość Boską, powiedz mi, co to jest radość doskonała?

A św. Franciszek tak rzecze: Kiedy staniemy u Panny Maryi Anielskiej zmoczeni deszczem, zlodowaciali od zimna, ochlapani błotem i zgnębieni głodem, i zapukamy do bramy klasztoru, a odźwierny wyjdzie gniewny i rzeknie: „Coście za jedni?” – a my powiemy: „Jesteśmy dwaj z braci waszej”, a on powie: „Kłamiecie, wyście raczej dwaj łotrzykowie, którzy włóczą się oszukując świat, i okradają biednych z jałmużny, precz stąd”, i nie otworzy nam, i każe stać na śniegu i deszczu, zziębniętym i głodnym, aż do nocy; wówczas, jeśli takie obelgi i taką srogość, i taką odprawę zniesiemy cierpliwie, bez oburzenia i szemrania, i pomyślimy z pokorą i miłością, że odźwierny ten zna nas dobrze, lecz Bóg przeciw nam mówić mu każe, o bracie Leonie, zapisz, że to jest radość doskonała.

I jeśli dalej pukać będziemy, a on wyjdzie wzburzony i jak nicponiów natrętnych wypędzi nas, lżąc i policzkując, i powie: „Ruszajcie stąd, opryszki nikczemne, idźcie do szpitala, bowiem nie dostaniecie tu jedzenia ani noclegu”, jeśli zniesiemy to cierpliwie i pogodnie, i z miłością, o bracie Leonie, zapisz, że to jest radość doskonała.

I jeśli mimo to, uciśnieni głodem i zimnem, i nocą, dalej pukać będziemy i wołać, i prosić, płacząc rzewnie, by dla miłości Boga otwarli nam chociaż i wpuścili do sieni, a ów, jeszcze wścieklejszy, powie: „A to bezwstydne hultaje, dam ja im, jak na to zasługują”, i wyjdzie z kijem sękatym, chwyci nas za kaptur i ciśnie o ziemię, i wytarza w śniegu, i będzie bić raz po raz tym kijem – jeśli to wszystko zniesiemy pogodnie, myśląc o mękach Chrystusa błogosławionego, które winniśmy ścierpieć dla miłości Jego, o bracie Leonie, zapisz, że to jest radość doskonała.

***
Hardcore, co nie? Ale uwielbiam, bo...

Po pierwsze: w tym tekście chodzi o Radość. Nie o cierpliwość doskonałą, nie o wytrwałość, nie o super znoszenie zimna i trudów, żeby zostać wojownikiem Ninja. Franciszek mówi o tym, że on by się czuł Szczęśliwy. Jeśli ktoś ma przepis na to, jak czuć się szczęśliwym stojąc na zimnie, będąc źle traktowanym i głodnym - nawet wtedy... wchodzę w to.

Po drugie: Franciszek kapitalnie nie przejmuje się tym, co inni o nim myślą. Popatrzmy - jest założycielem zakonu. Ten gościu w bramie powinien pył mu sprzed nóg zdmuchiwać. Zachowuje się wręcz odwrotnie - a Franciszkowi wyraźnie to nie przeszkadza w radości.

Po trzecie: w tym tekście chrześcijaństwo nie sprowadza się do ewangelizacji i robienia dobrych uczynków. Ba! Nawet cuda nie są aż tak ważne. Tylko miłość i Jezus Chrystus. Czyli w zasadzie: Jezus Chrystus. Przepiękne w swej prostocie.

czwartek, 2 października 2014

Mieć czas

Spotkałam ją na głównym skrzyżowaniu Miasta.
- O! Hej!
- Cześć. Dawno się nie widziałyśmy.
Tu nastąpiła zwyczajowa wymiana uprzejmości, opowiadania o wypadkach z życia najbliższego, zakończona (jakżeby inaczej) moim tłumaczeniem, dlaczego wesele było takie krótkie.
- Wszystko ok? - pytam, bo widzę, że nie bardzo.
- A... wkurzam się.
- Jej, na kogo?
- Umówiłam się z koleżanką. Chciała, żeby jej pomóc wybrać buty. I co? Umówiłyśmy się o 15. Ja jej dzwonię... Ja dzwonię!... za 5, żeby zapytać, gdzie jest, bo stoję już na przystanku. A ona... no... że się 20 minut spóźni. I czekam, czekam tu już pół godziny, a jej nie ma! I nie zadzwoni nawet, ani nie napisze.
- A Ty...
- A ja już nie chcę do niej wydzwaniać. Mogłaby się zainteresować, że ktoś czeka. Przecież ja jej mam pomóc, tak? Ona mnie prosiła! Czy Tobie też się wydaje, że ona mnie nie szanuje?
***
W takich chwilach zastanawiam się, jak to było w czasach bez telefonów. Po prostu ludzie umawiali się parę dni wcześniej, gdy się widzieli. I na rzęsach stawali, żeby przyjść na czas, bo przecież druga osoba czeka. Życie było bardziej... ja wiem? - stałe. Ustalone.
***
Usłyszałam go na jednym z przystanków. Mówił do telefonu: "Jadłaś już obiad? ...To Ci zostawię... Spóźnisz się?... Pół godziny? Poczekam.... Nie szkodzi, poczekam."