niedziela, 24 stycznia 2016

o historii, gdzie boli do szpiku kości i leczy tak, że nie ma już bólu

Wreszcie znalazłam dobrą historię.

Ostatnio miałam małą załamkę na tym tle po wizycie w bibliotece. Postanowiłam tym razem nie brać żadnych romansideł (przesyt) i wyszukałam sobie trzy perełki z zupełnie innej beczki. Mój błąd.
Po lekturze "Wojny futbolowej" Kapuścińskiego doszłam do wniosku, że w Afryce zawsze będzie bieda, głód i wyzysk.
Po lekturze "Sezonu burz" Sapkowskiego straciłam wiarę w tegoż właśnie pisarza. Pokrótce: nie wiem, co chciał osiągnąć sceną masakry co dwie strony. Jasne, za pierwszym razem robi wrażenie, ale któryś z kolei opis wywleczonych flaków nawet nie zniesmacza - nudzi. Przy lekturze starej sagi śmiałam się co chwila dzięki charakterystycznym, celnym grom słownym. Sapkowski postanowił zastąpić je używaniem trudnych i wyszukanych słów typu: bakszysz. Ogólnie: klimat mroczny, wątek miłosny cyniczny, historia średnia.
"Rytm życia" Kępińskiego domęczam. Filozofii psychiatrii mi się zachciało...

Tymczasem dobrą historię znalazłam w filmie. "October baby" - kto zna, łapka w górę :) A kto zna, ale nie z salki katechetycznej :P?
Tak, jest wątek chrześcijański, ale jak na tego typu filmy wyjątkowo niepatetycznie przedstawiony, dość naturalnie wpisuje się w główny bieg akcji. Jest ona - prześliczna 19.letnia Hanna. Troszkę typ chorowitego kujona. Jest tajemnica jej choroby, ale szybko wychodzimy ze szpitala. Hanna wyrywa się spod skrzydeł nieco nadopiekuńczego tatusia na poszukiwania pewnej kobiety. Pomaga jej hmm... nazwijmy go... przyjaciel, choć pamiętajcie, że nie wierzę w przyjaźń damsko-męską.
W historię Hanny są zaangażowani jej bliscy - rodzice, koledzy, a także obcy ludzie, których spotyka. Co mnie ujmuje w filmie - autentyzm ich uczuć. W związku z tajemnicą Hanny każdy coś przeżywa, coś trudnego, zmaga się ze sobą do szpiku kości. Film miejscami boli, miejscami wyciska łzy.
Czemu więc dobra historia? Bo się dobrze kończy. Na początku okazuje się, że wszystko zaczęło się zupełnie nie tak, a potem jest nawet gorzej. Jednak zakończenie jest dobre - nie dzięki splotowi pomyślnych okoliczności (jak w moich ostatnich romansach - bo akurat on nie zginął na wojnie), ale dzięki decyzji każdego z bohaterów tej historii.
Film przywrócił mi wiarę w człowieka.

Dla kogo? Dla starszych nastolatków. Dla kobiet. Dla par mieszanych ze zdolnością do poruszania trudnych tematów. Raczej nie na wieczór z rodzicami czy młodszą siostrą (starsza może być).

Nastrój filmu: poważny, ale nie ciężki. Trudne sceny przeplatane bardziej lajtowymi (wycieczka grupki 19. latków z podstarzałym hippisem - cudne :)).

Muzyka: młodzieżowa, pozytywna, fajna. Żadne arcydzieło, ale przyjemnie się słucha.

Tło: reżyser z uporem maniaka umieszcza sceny nad wodą, ale to ładna woda - tzn. jest na co popatrzeć :)

Uwaga! Zmusza do myślenia!

piątek, 22 stycznia 2016

czym się różni psycholog?

Pięcioletnie pranie mózgu na studiach psychologicznych nie może nie zostawić śladu, chyba że adept ma umysł typu "beton". Patrzenie na świat zmienia się, właściwie "skrzywia się", jak w każdym zawodzie (ponoć architekci widzą wszędzie sześciany). Odnoszę jednak czasem wrażenie, że dla niektórych współrozmówców jestem jakby czytającym w myślach jasnowidzem ze skłonnościami do manipulacji. Nie wiedzieć czemu, prowadzi to nieodmiennie do takiego dialogu:
- co studiowałaś? 
- psychologię.
- (półpauza) To pewno już wiesz, na co jestem chory/a, ha ha! 

Nie, nie wiem. 

Jasne, ktoś, kto pierwszy raz spotyka psychologa może być usprawiedliwiony. W końcu ja też nie wiem, jak zachowałabym się w obecności szamana czy nekromanty. Czasem jednak, gdy kogoś dłużej już znam, słyszę w rozmowie: "jestem trochę nerwowa, jako psycholog pewno to już wiesz" albo "zrobiłam to a to, wiem, że jesteś psychologiem, nie patrz tak (jak???), ale musiałam". 
Zainspirowana tymi uwagami, a raczej tym, jak często je słyszę, postanowiłam napisać, czym wg mnie różni się psycholog od nie-psychologa.

Po pierwsze: analizuję zachowanie innych osób podobnie jak Ty. Mówisz, że tego nie robisz. A jednak: wiesz, gdy ktoś ma wobec Ciebie przyjazne, bądź nieprzyjazne zamiary. Skąd? Widzisz jego wyraz twarzy, słyszysz ton głosu, poznajesz, czy jego ruchy są "nerwowe". Mam tak samo. Kojarzysz takie postawy ciała jak "zamknięta" (nogi i ręce skrzyżowane) i "otwarta" (ciało rozluźnione, swobodne)? Ja też, znam może nieco więcej ich wariantów. Widzisz, kto bardziej gestykuluje w rozmowie, kto mniej i jak. Ja też tyle widzę, dodatkowo potrafię te gesty nazwać. Duża różnica? Żadna. 

Zapytasz  - a może ja z tych obserwacji wyciągam jakieś wnioski? Nie inaczej niż Ty. Tak, mam głowę naładowaną teoriami psychologicznymi, ale każdy psycholog wie, że akurat na zachowanie wpływa bardzo chwilowa dyspozycja. Jeśli dziś Zuzia ma postawę zamkniętą, jutro może mieć otwartą, no i co z tego? To nie jest podstawa do formułowania wniosków typu ekstrawersja/introwersja, poziom IQ, problemy emocjonalne. Może po prostu dziś boli ją ząb. Natomiast jeśli Zuzia jest zawsze "zamknięta" i wycofana - Ty też to widzisz, nie trzeba być psychologiem. 

Wspomniałam o teoriach psychologicznych. Jest ich mrowie. Zdarza się, że wzajemnie się wykluczają, np. teorie na temat zabawy dziecięcej: gość A twierdzi, że zabawa rozładowuje napięcie, gość B, że je kumuluje, gość C, że jedno i drugie, gość D, że ani jedno, ani drugie (oczywiście, musisz znać te wszystkie nazwiska na kolokwium). Osoby korzystające z pracy psychologów śpieszę uspokoić, że aż takie skrajności zdarzają się rzadko. Mam głowę naładowaną tymi teoriami, choć zapomniałam już pewnie z 75%. Naprawdę myślisz, że chce mi się grzebać w pamięci i dostosowywać Twoją historię do którejkolwiek z nich? To tak, jakby budowlaniec liczył na kawie u znajomych, ile betonu, piachu i drutu zużyli na budowę 2. piętra, biorąc pod uwagę 14 rodzajów betonu, piachu i drutu z uwzględnieniem najnowszych odkryć budowlanych w tym zakresie.

Nie diagnozuję chorób. Wiem, że do tego potrzeba ogromnej wiedzy i długotrwałych testów (standardowa diagnoza zajmuje ok. 6h wykonywania różnych zadań, rozmów, badań, itp (przynajmniej powinna zajmować:))). Tak, znam objawy niektórych problemów psychicznych, uwierz, widzę u siebie przynajmniej połowę z nich:) Diagnozowanie choroby po 5. minutach jest niemożliwe, no chyba, że ktoś biega nago po rynku, śpiewając od tyłu hymn narodowy - ale wtedy Ty też wiesz, że coś jest nie tak. 

No dobra, jeśli opowiesz mi, że ktoś słyszy głosy, powiem, że to może być coś w stronę psychozy. Jak widzę, że ktoś przestaje jeść, nie śpi, nic go nie cieszy i trwa to dłuższy czas, to pomyślę, że to prawdopodobnie depresja. Gdy ktoś myje ręce 15 razy na godzinę - nerwica natręctw. Ale Ty też czujesz, że coś jest nie tak, ja to tylko dodatkowo nazwę i dam kopa, żeby iść do specjalisty. 

Czy zatem nie zachowuję się jak psycholog? Nie. Serio nie, a przynajmniej nie świadomie. Nie zastanawiam się przed rozmową, w jaki sposób powiedzieć Ci to a to. Nie znam recept na Twoje problemy (nie radzę sobie z własnymi :)). Nie pocieszam Cię na siłę - bo jestem psychologiem i muszę - ale naprawdę chcę Cię pocieszyć, a czasem nie potrafię i to wychodzi sztucznie. Dobra, umiem słuchać, ale znam dużo ludzi, którzy potrafią słuchać, a nie są psychologami. 

Możesz zapytać - po kiego grzyba mi zatem ta cała wiedza i umiejętności? Do pracy. Tam analizuję zachowanie wnikliwie, grzebię w głowie za teoriami, dostosowuję się w 100% do osoby, z którą pracuję. Tam mogę świadomie wykorzystywać głos, gestykulację, postawę ciała. Tam muszę się zastanawiać nad każdym słowem. Oczekuje się ode mnie tych rzeczy, bo jestem psychologiem. Poza pracą - szczerze, nie chce mi się. To bardzo męczące. 

Ale więcej - bycie psychologiem na co dzień jest niebezpieczne dla zdrowia psychicznego. Wyobraź sobie radio, taki wewnętrzny głos, który mówi Ci nieustannie w głowie: "postawa zamknięta - nerwowość - poddanie autorytetom - nerwowa odpowiedź - sztuczność - oddanie inicjatywy w rozmowie - problemy w dzieciństwie - przemoc emocjonalna".... Nie, on nie mówi o współrozmówcy. Najbliższą osobą do analizy dla psychologa jest on sam. Ten głos trzeba sobie wyłączyć w głowie już na studiach, inaczej nie da się żyć. Dosłownie.

Dobry psycholog po wyjściu z pracy psychologię zostawia na wieszaku za drzwiami. 

niedziela, 17 stycznia 2016

Ostatni wieczór mieszkanka dla dwojga

Dobiega końca kolejna niedziela. Było długie poranne wylegiwanie się, był kościół, były roladki na obiad, jak zwykle. Teraz jest cisza, tylko lodówka szumi i trochę klikają klawiatury. Jest spokój i wydaje się, że tak będzie zawsze.

Piszę, bo wiem, że to tylko iluzja.

Jutro zrobimy wielkie przemeblowanie. Przesuniemy szafy i łóżko, przeorganizujemy zawartość półek, zmienimy układ i dodamy jedno pomieszczenie. Parę dni później w kącie stanie łóżeczko. Potem szafki zapełnią się ciuszkami. W łazience znajdzie się wanienka. Zabawki wylądują na podłodze... ale to jeszcze później.

Dziś jest ostatni dzień mieszkanka dla dwojga. Naszych, tylko naszych czterech ścian. Z sypialnią na pół pokoju, z ostrymi przedmiotami w niskich szafkach. Z ciszą na życzenie, z wolnością chodzenia spać o północy, wstawania w południe i zamawiania pizzy na obiad. Ale to ostatnie nie jest takie ważne, nie. Ważne, że - nas dwoje - to znane, bliskie, oswojone.

A od jakiegoś czasu robi się troje. Stoją pudła rzeczy, jak dary dla uchodźców. Jeszcze ich nie ma, ale lada dzień się pojawią, więc trzeba wszystko przygotować. Przyjedzie Gość i trzeba mu rozłożyć łóżko. On nie jada tego, co my, więc trzeba zaplanować inne menu. W jego świecie chodzi się nago, ale tu będziemy bezwzględni i nietolerancyjni - dostosuje się do naszych standardów (dwa kartony ubranek już czekają). Jego ręczniki znajdą się w łazience. Jego pojazd zajmie piwnicę. Pokaże nam swój świat - zupełnie inny. Nauczymy się jego języka. Poznamy jego zwyczaje. Oczywiście, on będzie robił to samo - poznawał, uczył się, dostosowywał do nas.

Tak, cieszymy się, w końcu sami go zaprosiliśmy. Ale coś się zmieni.

A może inaczej: jutro wyruszymy w długą podróż. Najpierw jeszcze obóz szkoleniowy, ale potem jazda w busz, dziki step, dżunglę i otwarty ocean. Dom będzie za nami, świat będzie przed nami. Niemal wszystko się rwie do tej przygody! Ale... jak wrócimy, na pewno będziemy inni... jakaś cząstka mnie żegna się dziś z moim małym, ledwo zbudowanym domkiem, moim światkiem, znanym, oswojonym. Wezmę światła tegorocznej choinki - na pamiątkę - żeby tak nie tęsknić.

wtorek, 12 stycznia 2016

Dzień Ciążowego Upuszczania Wszystkiego

Dzisiaj, robiąc obiad: kilkakrotnie się oblałam (raz dlatego, że wypłukałam sitko, jakby było miską :)), trzykrotnie się oparzyłam (niegroźnie :)), wysypałam mąkę i wykorzystałam pół rolki ręczników papierowych. Przy stole zużyłam 4 zapałki, żeby zapalić świeczki (ostatecznie i tak zrobił to J. :)). Jak to dobrze, że obiad był tylko jednodaniowy! Strach pomyśleć, jak wyglądałaby kuchnia, gdybym jeszcze szykowała deser.

czwartek, 7 stycznia 2016

o celach jak kula u nogi

A niby dlaczego tylko początek roku jest dobrą okazją do postanowień? Prawda jest taka, że rzadko powstają z naszej samodzielnej, chłodnej, rozważnej inicjatywy. Najczęściej współpracujemy mniej lub bardziej świadomie z rozmaitymi objawieniami rzeczywistości, olśnieniami, które pokazują nam stan różnych dziedzin naszego życia. Chwile te początek roku mają w nosie. Czy tylko 1. stycznia daje mi kopa, żeby zdrowiej się odżywiać? Dużo skuteczniej robi to waga, zadyszka przy wchodzeniu po schodach czy dwie kreski na teście ciążowym.

Raz w roku robimy więc coś zupełnie przeciwnego i siadamy do stworzenia celów "na zimno", tzn. bez motywacji sytuacyjnej. Tworzymy sobie wtedy wymarzoną wersję siebie, która może i jest doskonała, ale niekoniecznie prawdziwa. Nawet nie chodzi o to, że stawiamy sobie cele nierealistyczne. Bynajmniej - odkryłam już w liceum, że byłabym w stanie studiować fizykę na wysokim poziomie, tak, naprawdę! Zajęłoby to jednak tyle moich sił, czasu i nerwów, że spokojnie zdążyłabym poznać kilka humanistycznych nauk zamiast niej. Coś jest w tym wyświechtanym, amerykańskim "możesz być, kim tylko zapragniesz", ale czy o to chodzi? A jeśli zmotywowany tak nastolatek z budzącym się, świetnym zacięciem dziennikarskim, stwierdzi: to ja chcę być komandosem? Bo to takie fajne.

Zdarza się, że nasze noworoczne postanowienia wynikają bardziej z "potrzeb rynku" niż naszych. Czy nie tak to często wygląda z nauką języka? Bo dobrze wygląda w CV. Zatem po ciężkiej pracy nad sobą stanę się idealnym potencjalnym pracownikiem. Następnie dostanę dobrze płatną pracę. I co? To nie jest złe, ale czy o to chodzi w postanowieniach noworocznych? Czy w ten sposób stajemy się lepszymi ludźmi? Postuluję wprowadzenie nowego dnia: Dnia Postanowień Biznesowych/Karierowych/Self-Development. Może jakoś wczesną wiosną, bo wtedy ruszają oferty pracy.

W ogóle skąd ten temat? Dziś mnie olśniło (tak, tak to działa). Zauważyłam, że choć postawiłam sobie jakieś cele okołonoworoczne, to większość czasu poświęcam na coś zupełnie innego. Tam, czasu - zgłębiam z radością wiedzę z tej dziedziny, aplikuję ją w życie, modyfikuję, udoskonalam i wiecie co? Sprawia mi to niesamowitą frajdę. Podsumowując: entuzjastycznie realizuję cel, którego sobie świadomie nie postawiłam.

Spędzam teraz dużo więcej czasu w domu, więc żeby nie popaść w marazm, zaplanowałam sobie spokojny program samorozwoju; podszlifować angielski (tak, tak, potrzeby rynku), poczytać coś psychologicznego, podszkolić się z kreatywnego pisania i szeroko rozumianej informatyki. Robię to, bez zmuszania się, ale i bez zapału. A co mnie tak "jara"? Oj, teraz będziecie się śmiać. Już się rumienię, bo to taka trochę siara. Ja lubię zajmować się domem. Lubię gotować - koniecznie coś nowego. Lubię dbać o kwiatki i aranżować doniczki po raz setny. Uwielbiam robić dekoracje (albo wyszukiwać na przecenach). Lubię zajmować się ciuchami - zamieniać wynaciągane spodnie w przyjemnie obcisłe szorty, albo skracać "kocowe" spódnice. Lubię kombinować nowe zapachy do aromaterapii z garnka. Lubię rozwiązywać problemy typu: jak przeżyć w mieszkaniu suchym, jak pustynia; czym wywabić kolorowy wosk z plastiku, okleiny i paneli, jak na 36 m zmieścić łazienkę, kuchnię, salon, sypialnię, biblioteczkę, pokój do pracy, garderobę, pralnię - i żeby jeszcze było przyjemnie. Ufff... rozpisałam się. Bo ja to lubię. Uważam, że prowadzenie domu do prawdziwa sztuka. Tak, żeby w nim żyć, a nie tylko prze-żywać czekając na wyjście. Dość. To moja pasja i sama się obroni. Jak ktoś mnie ma za kurę domową o wąskich ambicjach, to... niech se ma. I powie, czy jego życie codzienne sprawia mu przyjemność.

Rozgrzałam się:) Mój lichy, wstydliwy, niemedialny i nieuświadomiony do dziś cel daje mi każdego dnia kopa do tych "wielkich" i "produktywnych". Dlaczego ja świadomie nie poświęcam na niego czasu? Przecież to nielogiczne! Proszę bardzo: 7.01. nieco spóźnione postanowienie noworoczne - nie będę mieć wyrzutów sumienia, gdy codziennie zrobię coś pięknego w moim domu. Dotrzymam bez trudu - dotrzyma "się" samo.

Ps. M. jestem Ci baardzo wdzięczna za książkę o madame Chic, która dodała mi skrzydeł pokazując, że podobne pasje mają francuskie wcielenia szyku, oraz ustrzegła przed perfekcjonizmem, dzięki realistycznemu komentarzowi matki dwójki małych dzieci.

wtorek, 5 stycznia 2016

o dobrych historiach

Skończyłam dzisiaj książkę Natashy Solomons "Powieść w altówce". Mam wrażenie, że odkąd jestem w ciąży, czytam niemal same romanse (i broszurki typu "karmiąca matka"). Mój mąż, gdy chce poprawić mi humor, często proponuje obejrzenie jakiegoś romantycznego filmu. Biedny, wiem, ile go to kosztuje :) Niestety, czasem mam wrażenie, że twórcy uznają jedynie tragiczne historie za ciekawe.

Książka N. Solomons opowiada o 19.-letniej Elise, mieszkającej w Wiedniu tuż przed II wojną. Ona i jej rodzina należą do, hm..., wyższej klasy średniej; nie opływają w bogactwa, ale stać ich na mieszkanko wypełnione antykami i garść służby. Ojciec Elise jest pisarzem, mama śpiewaczką operową, siostra pięknie gra na skrzypcach - ona sama nie przejawia talentu muzycznego. Pomimo tego opisuje swoje życie jako "przedłużone dzieciństwo" - do czasu gdy musi wyjechać do Anglii, podjąć posadę pokojówki. Tak, zbliża się wojna, Austria zostaje zaanektowana przez nazistowskie Niemcy, a Elise jest z pochodzenia Żydówką. Nie udaje jej się zdobyć amerykańskiej wizy, więc musi jechać "za chlebem" "na Wyspy". Ląduje w przeuroczym Tyneford, upadającym majątku pana Riversa. Od czasu do czasu przyjeżdża też tam jego syn...

No i romans leci:) poprzetykany historyjkami o trudzie bycia pokojówką i wiadomościami na temat losu rodziców. Nie zapominajmy o wzruszających opisach przyrody i porywach tęsknoty za domem. Czyta się całkiem przyjemnie, rozwój akcji dość przewidywalny, kompensuje to świetnie oddane tło, czyli atmosfera brytyjskiej prowincji czasów wojny.

Nie znajdziemy tu scen jak z "szeregowca Ryana". Książka bardziej przypomina film "Katyń"; wydarzenia są opowiadane z perspektywy pozostałych daleko za frontem kobiet. W przypadku filmu dowiadujemy się jednak, jak potoczyły się losy wojenne głównego bohatera. N. Solomons oszczędza nam tego. I tak, historia dobrze się kończy, tzn. Elise jest szczęśliwa.

Odłożyłam jednak książkę z poczuciem: "to nie tak miało być". Tak samo jak w "Ono" Terakowskiej nie doczytałam ostatniej strony. Bo zakończenie ma być dobre. Nie: na siłę dobre, nie: mimo wszystko dobre ani: w pewien sposób dobre. Czuję wielki głód słuchania pozytywnych historii. Choćby były nudne.

Kiedy byłam dzieckiem, lubiłam sobie wyobrażać, że jestem bohaterką jakiś wielkich wydarzeń. Oczywiście, musiał być dramat: jakaś wroga agresja, okupacja, pożar, porzucone dzieci, zajęcie szkoły przez Bandę Chłopaków i partyzancka walka Bandy Dziewczyn (podstawówka :)). W myślach przechytrzałam zastępy nieprzyjaciół, ratowałam niezliczoną ilość na wpół umierających, zawsze odnosiłam zwycięstwo o włos. To było fajne, ekscytujące, takie inne od nudnej szkolnej przerwy. Teraz właśnie tego chcę - żeby było w pewien sposób nudno. Normalnie. Chyba się zestarzałam :)

Chcę, żeby poznali się po prostu, na studenckiej wycieczce, a nie żeby ona jechała, nie znając go, na drugi kontynent, bo tu była za biedna, by ktoś ją chciał.
Chcę, żeby się martwili o łóżeczko, przewijak i fotelik, a nie, żeby ona chowała się po polach w 9. miesiącu ciąży, bo jego zabrało gestapo.
Chcę, żeby nieśli dziecko do chrztu na poduszce, a nie, żeby ona uciekała przed wojskiem z niemowlęciem na rękach, brnąc w półmetrowym śniegu.
Chcę, żeby odciągała swoje przedszkolaki od McDonalda, a nie, żeby musiała rozdawać je po sąsiadach, bo nie ma ich za co nakarmić. 

Chcę dobrych historii. Takich z 8-godzinnym dniem pracy, z za małym mieszkaniem. Takich z wakacjami w Bieszczadach. Nikt o nich nie napisze, są niemedialne, ale w nich jest szczęście - nie "pomimo wszystko", nie "w końcu". Autorka "Powieści w altówce" mówi ustami ojca Elise: "Człowiek, który doświadczył wielkiego smutku, a potem poznał jego koniec, budzi się każdego ranka i raduje wschodem słońca". Nie chcę wielkiego smutku. Można się cieszyć wschodem słońca i bez tego.

(a historie z przedostatniego akapitu są wszystkie prawdziwe)