wtorek, 30 września 2014

Ania

Anna - z hbr. (hannah) łaska 

Za moich czasów gimnazjalnych, nie znając imienia dziewczyny, opłacało się strzelać w "Ankę" lub "Kaśkę". Zwykle się trafiało:) W liceum poszła ta tendencja jeszcze dalej: miałam w klasie 3 Anie i 3 Kasie (i 2 Asie i 2 Ale, Emilkę, Patrycję, Milenę, Magdę, Dorotę, Iwonkę, Justynę i trzy dziewczyny, których imion za Chiny ludowe nie umiem sobie przypomnieć...).

Z tym imieniem kojarzą mi się trzy postacie. Jedna to Ania z Zielonego Wzgórza, w której zaczytywałyśmy się, gdy byłyśmy małe. Okazywało się, że pewne problemy są niezmienne dla każdej epoki (odrzucenie przez przyjaciół czy utrata panowania nad sobą wobec wrednej sąsiadki), a inne bywają specyficzne (zgorszenie wywołane noszeniem prawdziwych kwiatów na kapeluszu). To był też jeden z pierwszych naszych romansów. Kto nie miał uśmiechu na twarzy, gdy Ania wreszcie zeszła się z Gilbertem? No kto? Ja muszę przyznać, że moja mama mi nieco zaspoilowała; opowiadałam jej z przejęciem przeczytaną scenę, gdzie Ania rozbiła Gilbertowi tabliczkę na głowie. Mówiłam, że pewno mimo to się polubią. A mama odpowiedziała: "Tak, a Gilbert nawet zostanie Ani mężem!" Oj, szok...

Druga postać to Anna Karenina, znana mi, wstyd mówić, tylko z filmu z Keirą (nie potrafię upolować książki:( ). Historia jest przepiękna, choć przesmutna. Też romans, ale z "ciemnej strony mocy": Anna zakochuje się z wzajemnością we Wrońskim, a jest mężatką, ma też synka. Wydaje się, że jej uczucie tylko niszczy - małżeństwo, rodzicielstwo, rodzinę, nawet jej relację z ukochanym. A jednak nie do końca...

Trzecia Anna to oczywiście święta Anna, którą spotkałam na... Górze św. Anny. Ilekroć jeździliśmy tam (stado młodzieży) braciszkowie w burych habitach nieodmiennie prowadzili nas do niej - jak do babci. Uczyli też nas (dziewczyny) króciutkiej modlitwy, którą powtarzałyśmy wielokrotnie z determinacją:
"Módl się za mnie święta Anno,
bym nie była starą panną."
Niejedna z nas, rozglądając się po pobożnych chłopakach w kościele wzdychała:
"Przyjechałam szukać męża,
a wokoło sami księża"
Na szczęście Pan Bóg wszystkich nie pozabierał:) A modlitwa działała... oj, działała. I wciąż nie jest przeterminowana.

poniedziałek, 29 września 2014

Dziś będzie słodko

U., pamiętasz (bo ja tak), naszą rozmowę sprzed wielu, wielu miesięcy... Rozmawiałyśmy o związkach. Przecież jesteśmy kobietami i choćbyśmy zaczęły od tematów typu: chłodziarko-zamrażarki, zawsze na mężczyznach skończymy:)
Mówiłyśmy, pamiętasz, o zakochaniu, jaki to piękny czas. Ale mija. "Co potem?" - zapytałam z lekkim strachem. Bo tego się trochę bałam - co będzie, jak emocje opadną.

Przecież one kiedyś się skończą. Psychologia twierdzi (naukowe badanie zakochania:):):) zawsze wychodzą jakieś kwiatki, np. to, że obraz mózgu zakochanego jest podobny do obrazu osoby cierpiącej na ciężką psychozę), że zakochanie może trwać maximum 2 lata. Potem organizm jest już tak wyczerpany funkcjonowaniem na "wysokich obrotach", że sam z siebie zwalnia. Pary lecą jeszcze na sile rozpędu i przyzwyczajenia, po czym - kryzys. I jak tu z niego wyjść, gdy już nie ma emocji? Kiedy już nie "czuję", że na kimś mi zależy?

"Co potem?"
"A potem jest miłość"- odpowiedziałaś.

***
Uuuu... Miało być słodko, a wyszło egzystencjalnie... Zatem mały przerywnik muzyczny:

https://www.youtube.com/watch?v=WFbKiUG0YbU

"Kiedy się zakocham,
To na zawsze,
Albo nigdy się nie zakocham.

W tym niespokojnym świecie
Miłość się kończy nim się zacznie
I tak wiele pocałunków w świetle Księżyca 
Wydają się zimne w cieple Słońca.

Kiedy dam me serce,
To całkowicie,
Albo nigdy go nie oddam.

I chwila kiedy poczuję, 
Że czujesz to tak samo,
Będzie tą, w której zakocham się w Tobie."

***
To już ostatni post o miłości. Obiecuję. Od jutra wracam do znaczenia imion:)

niedziela, 28 września 2014

Tabu

Natchnęłaś mnie, s.P., żeby napisać o trudnych rozmowach na zakazane tematy. Są takie, które rzadko się porusza, albo robi się to z trudem. W związku. Bo każdemu życzę takich przyjaciół(ek), z którymi można swobodnie porozmawiać o WSZYSTKIM.

Ale w związku jest inaczej. Bo jak tu gadać ze swoim mężczyzną o... o... o... biegunce, kilku alkoholowych przegięciach, dyskomforcie około-okresowym, jego byłych dziewczynach, moich byłych chłopakach, wrażeniach z wizyty u teściów, planowanych metodach antykoncepcji tudzież planowania poczęć, a przy okazji chęci posiadania dzieci... o tym, że podoba(ł) Ci się ktoś inny przez chwilę... że któremuś z nas wystaje z zęba coś zielonego... że chce się rzygać, jak widzę, w co grasz na kompie, ale wiem, że tą grę uwielbiasz... o tym, że przegięliśmy ostatnio i nie podoba mi się to, co zrobiliśmy (no co? urwaliśmy się z rodzinnego obiadku)...

Uff... nawet napisać to wszystko było mi jakoś głupio...

Konkluzja? Chyba oczywista - było warto jednak porozmawiać na wyżej wymienione tematy (został mi jeszcze jeden z powyższej listy, ale J. akurat teraz zabija kolejne zombi, więc może kiedy indziej powiem mu, że się nie zachwycam:)).

sobota, 27 września 2014

Narzeczeństwo

Są trzy do niego podejścia:
a) konsekwencja oryginalnego sposobu wyznania miłości, jakim są zaręczyny (nic się nie zmienia, poza tym, że można pokazywać koleżankom pierścionek),
b) kolejny etap w związku - byliśmy  "tylko" parą, chcemy to bardziej podkreślić,
c) czas przygotowania do ślubu/wesela.

Myśląc w sposób c), wszystko się zmienia (może poza imionami narzeczonych). Że wymienię tylko kilka: relacja z rodzicami (wypadałoby poznać przyszłych teściów:)), sposoby spędzania wolnego czasu (na przygotowaniach do ślubu/wesela), tematy rozmów, podejście do siebie nawzajem (w końcu będziesz z tym gościem całe życie - nie przeraża Cię to?), co zadziwiające - relacje z przyjaciółkami.

Jako, że mam ten etap za sobą, widzę, że było trudno. Przeczytałam kiedyś, że narzeczeństwo to "czas próby" miłości, jaka łączy dwoje ludzi. Heloł! - rozdziawiły mi się wtedy  usteczka - a nie jest słodko, dobrze i przyjemnie? Po zaręczynach usłyszałam kilkakrotnie od wieloletnich małżonków: "cieszcie się tym czasem, jest najpiękniejszy". Więc -  jaka próba? O co kaman?

A jednak było trudno. Choćby przez przygotowania do ślubu/wesela. Bo można w nich utonąć. Skupić się tylko na tym jednym dniu, uczynić go perfekcyjnie przygotowanym, mając nadzieję, że dzięki temu - będzie piękny (a guzik prawda!). Myśmy przyjęli trochę inną perspektywę. Po pierwsze: przygotowujemy się nie do ślubu, a do małżeństwa. Po drugie: jeśli już ogarniamy ten pierwszy dzień naszej wspólnej drogi, to skupiamy się nie na weselu, a na tym, co będzie w kościele. Oj, ostro trzeba było o to walczyć. Z samą sobą, ale też:...

Rodzice, przyjaciele, znajomi, przypadkowo spotkane osoby w tramwaju. Każdy miał swoją wizję na nasz ślub/wesele. Nie powiem - niektóre były ubogacające. Wiele - sprzecznych. Niemal wszystkie - kwestionujące nasze pomysły. O ile ktoś w ogóle o nie zapytał. Nie no, ok - pytali. I kwestionowali. Moje zdolności do negocjacji i asertywność zwiększyły się przez to o ponad 100%.

A myśmy byli wrzuceni w sytuację, której nie znamy i nie ogarniamy. W końcu nie przygotowywaliśmy sobie nigdy wcześniej ślubu/wesela:) Dużo, dużo rzeczy trzeba było zrobić "pierwszy raz". Dowiedzieć się, przełamać się, spróbować, popytać. Trzeba było podejmować naprawdę odpowiedzialne decyzje.

W między czasie studiowaliśmy, pracowaliśmy, wypełnialiśmy swoje obowiązki... Dochodziły codzienne problemy, konflikty w rodzinach, relacje z przyjaciółmi.

Uczyliśmy się więc trudnych rozmów, dyskusji, kompromisu, dzielenia obowiązków. Musieliśmy troszczyć się o siebie wzajemnie, gdy już nie było sił na kolejny dzień, a przecież jeszcze tyle zostało... Obserwowaliśmy się w różnych, nowych sytuacjach. Poznawaliśmy, jak się najlepiej wspierać. I czasem nie wychodziło - kłóciliśmy się, a raczej "niedogadywali". Każde z nas walczyło z wątpliwościami, które nachodziły (mnie) aż do końca (a konkretnie do dnia ślubu, godzina 9:00 - ale to osobna historia).

Rozgadałam się... Więc generalnie - było trudno. Ale przepięknie.
Bo tak wiele się nauczyliśmy.
Bo musieliśmy pozmieniać dużo w swoim życiu. Na lepsze.
Bo poznaliśmy swoich prawdziwych przyjaciół.
Bo pomagało nam niesamowicie bardzo mega dużo osób.
Bo mieliśmy siebie - a z tym, kogo się kocha, każdy czas ma swoje piękno.

piątek, 26 września 2014

Pierwsza piosenka

Znów łamię zasadę jednego wpisu na dzień.
Jednak muszę.
Bardzo chcę.

Właściwie to chodzi o pierwszy taniec. Są dziewczyny, które mają go wybranego na wiele lat przed... zaręczynami. No ale, powiedzmy, miesiąc przed ślubem to już większość. Ja do nich nie należę. Co więcej, należę do wąskiej grupy, która wybrała swój pierwszy taniec dzień przed ślubem.

I nie sprawdziłam słów.

Dzień przed ślubem sytuacja była nieco kryzysowa.
18:00 (za 20 min. muszę wyjść). Przy komputerach A. i M. Ja z J. trochę się kłócę.
18:05 A., M. i J. zaczynają trochę żartować na temat piosenek.
18:10. Próbujemy jedną, drugą, trzecią... "Jak wy tańczycie nie do rytmu!" komentuje M.
18:15 Ze łzami w oczach mówię: "to może nie będziemy mieli pierwszego tańca..." A. i M. szybko znajdują... no właśnie to. Zatańczyliśmy z 20 s. okazało się, że dajemy radę.

Wyszło ponoć pięknie.

A dziś sprawdziłam słowa:) Jakby dla nas napisane.

http://www.tekstowo.pl/piosenka,bryan_adams,here_i_am__end_title_.html

Najgorszy dzień

Zdarza się, wbrew nazwie, bardzo często. Nie, to nie dziś, bo w Najgorszym Dniu się nie pisze. Bo to złożona przyjemność. W Najgorszym Dniu nie ma miejsca na nie. Jednie można sobie coś odmóżdżającego włączyć, albo zjeść w biegu rogalika z czekoladą.
W Najgorszym Dniu trzeba wiele zrobić. A to są ważne rzeczy, albo takie, że jak się nie zrobi, to potem będzie dużo problemów. Jest się nerwowym, więc obrywają najbliżsi, którzy nie zawsze potrafią się odnaleźć.
Praca do wykonania zwykle wymaga wielu umiejętności. A do tego jest się już zmęczonym... Najgorsze dni mogą poprzedzać niewyspane noce, albo towarzyszą im lekkie przeziębienia (nie takie, żeby trzeba było się położyć, ale skutecznie utrudniające życie).
Niewiele zależy od Ciebie. Przyjaciele akurat dziś zawodzą, ludzie, z którymi współpracujesz, ewidentnie nawalają, Ci, których kochasz, irytują, jak rzadko.
W Najgorszym Dniu zwykle coś nie wychodzi. Albo idzie nie po naszej myśli.

Ważne, żeby tak się nie kłaść. Bo wtedy i następny dzień może być Najgorszy.

Jakie zatem są dobre leki na Najgorszy Dzień?
- dwie szklanki wina (pod wieczór),
- dobra kreskówka Disneya,
- wypłakanie się komuś, kto naprawdę ma czas i cierpliwość,
- bycie zamkniętym w kościele nocą, przy zgaszonym świetle...

więcej Najgorszych Dni nie pamiętam:)

czwartek, 25 września 2014

pogodnie

Jak to opisać...

Proste dni, proste otoczenie. Mały, drewniany domek w górach. Cywilizacja zwykle tu jest, ale już wyjechała do swoich miast, do prac, do rodzin... Myśmy wytargali cztery dni z tego życiowego pędu. Nie mamy planu, poza jedną, centralną dnia godziną. Nie znamy tras i szlaków, którymi nam się zdarza iść. Zwykle razem, czasem osobno, wolniutko...
Pogoda wodzi nas za nos, ale spokojnie dajemy się jej zaganiać pod dachy. W kawiarenkach próbują nas oszukać na śmietanie do kawy, za to w sklepach łagodnie idą na rękę (zwłaszcza takich, gdzie się nie da płacić kartą, a towar podaje się zza lady). Więcej nie zwiedzamy.
Dwa pokoje domeczku znamy już na pamięć. Jest zaskakująco zimno.  Piecyk przegrywa - słabo grzeje i nie da się do niego przytulić.
Powietrze smakuje inaczej. Smog nie zgrzyta między zębami. Jabłka z makaronem, tudzież sos z torebki wydają się być idealnym obiadem. A do tego wszystkiego - czekolada dobra na każdą porę posiłku.
Zwykle w tle leci telewizja, czasem z naszym komentarzem. Albo tylko nasze głosy. Albo cisza.
Ale dziś jeszcze to:

https://www.youtube.com/watch?v=xZ5aNS9acuY&list=PLOyOhmHPZ0VZKe_UoS37YlozHdxRYPS3H

Czego nam więcej trzeba?

środa, 24 września 2014

Druga połowa pierwszego z czterech

Mój mąż akurat ogląda Jedyną Słuszną Telewizję. Mnie ona nie urzeka w podobnie wysokim stopniu, więc piszę tu (choć trzeba przyznać, że leci akurat piękna muzyka).

Teraz wracam do ślubu. Już mi było prościej - od przysięgi czułam się jakoś bardziej... wyluzowana. Śmiać mi się chciało, jak bracia próbowali skoordynować ruchy rąk, podając nam obrączki, mikrofon i tekst równocześnie.

Potem usiedliśmy obok siebie. Znów cały kościół pozostał za plecami. A do mnie zaczęło docierać, co się właśnie stało. I chusteczki się przydały.

Reszta mszy minęła bez zakłóceń. Piękna. Super jest być tak blisko ołtarza. A na zakończenie br. Bł. podszedł, mówił, że podziwia naszą odwagę. Ja też się podziwiam:)

Życzenia... jak już mówiłam, wiele, wiele osób się przewinęło obok nas.

A potem wyście pojechali. Myśmy mieli kilka chwil dla siebie. Jest taki element wesela, którego bardzo nie lubię: wołania "gorzko, gorzko". Co tak ludzi jara, jak patrzą, jak inni się całują? Co my mamy gościom udowodnić? Że się potrafimy całować? Słabe. Strasznie słabe. Jak ktoś potrzebuje korepetycji - niech poogląda Polsat po północy. Jak ktoś potrzebuje dowodu miłości, niech idzie po akt ślubu.

Wesele było piękne. Bardzo mi się podobało. Na pewno trochę dlatego, że takie krótkie:) Ale M. zrobił świetną playlistę. Jedzenie było super (choć zjadłam tylko zupę i pół drugiego dania). Miałam akurat tyle czasu, żeby zająć się tym, co najważniejsze (zatańczeniem z tatą i z chrzestnym, pogadaniem z dziadkami, chwilą wygłupów z dziewczynami). Udało mi się też złapać M. i z nim zatańczyć. (M. nie wiem, czy kiedykolwiek zajrzysz na tego bloga, ale jeśli tak, powtarzam Tobie i całemu światu to, co powiedziałam Ci na sali: Cieszę się, że mam właśnie takiego brata, jak Ty).

I pierwszy taniec wyszedł nam wspaniale:) Choć gdyby goście wiedzieli, ile czasu zabrały nam próby... Ach... całe, wielkie, okrągłe... 3 minuty. I dobrze, że był. Bo w sumie to niemal jedyny mój taniec, zatańczony na weselu z J. Poza nim, zawsze ktoś inny mnie odciągał.

Już koło 19 byliśmy... zmęczeni. Może dlatego, że wszystko się działo dość szybko i musiało być ściśnięte w tej małej porcji czasu. Prezent od mamy... krojenie ciasta... zdjęcia... w międzyczasie porozdawanie paczek...

W końcu wpakowaliśmy się do samochodu. "Jak się czujesz?" zapytał J. Kiwnęłam głową, mając na kolanach dwa duże torty.

Wynieśliśmy prezenty na 3 piętro. Wpakowaliśmy, co się dało do lodówki. W międzyczasie M. przywiózł resztę rzeczy. Zamknęliśmy za nim drzwi.

Wreszcie mieliśmy czas tylko dla siebie.


wtorek, 23 września 2014

Połowa pierwszego z trzech

Tyle napisano już o małżeństwie pięknych słów, książek całych (dwie leżą teraz przy mnie), na kazaniu dwa dni temu, wydaje się, że br. B. powiedział już wszystko.

A jednak nie...

Piękne słońce oświetla mały, drewniany pokoik. Jestem sama. Mój mąż wyszedł na spacer, bo, jak stwierdził, "brak samotności mu doskwiera". To prawda. Przez ostatnie trzy dni byliśmy nierozłączni.

Zaczęło się w sobotę, od błogosławieństwa. Czekałam w tej przecudnej, białej sukience, mając nadzieję, że i dla niego będzie piękna. Wraz ze mną była rodzina i najbliższe dziewczyny, zbite w ciasną grupkę w kuchni. Z jednej strony, taką wielką miałam ochotę, żeby stać tam z Wami, w grupie, a nie na widoku, na środku, sama... żeby to ktoś inny miał tą sukienkę... bo się bałam i nie wiedziałam, jak mam się zachować.

Aż w końcu przyszedł. Maszyna ślubno-weselna ruszyła pełną parą na ostatnią prostą. Oboje, zestresowani, siedzieliśmy na środku, rodzina równie spięta, choć parę osób próbowało rozładować sytuację (mała J., skacząca po kuchni była dla mnie wielką pomocą). W końcu chrzestna dotarła i zaczęło się błogosławieństwo.

Co to znaczy: "błogosławić"? To jak dobre życzenia, ale jakoś bardziej. Nie można zaprzeczyć, że słowa mają moc. Wystarczy, że ktoś powie: "ty głupku", a już się czujemy inaczej. A co dopiero, jak ktoś powie: "piękna jesteś". Dlatego ja wierzę, że, gdy komuś dobrze życzymy, gdy błogosławimy, to jakoś zmienia rzeczywistość. A tyle pięknych słów powiedziano nad nami tego dnia...

W końcu wyszliśmy z mieszkania i piorunem wpakowaliśmy się do samochodu. Chwała Bogu za mojego brata. Naturalnie, na luzie, jakby nic się nie działo wielkiego, prowadził rozmowę i samochód. Jechaliśmy powoli, spokojnie, wreszcie uwolnieni spod obstrzału spojrzeń. Czy na pewno? "Uśmiechają się do Was." mówił M. co chwila, zerkając na przechodniów i pasażerów tramwaju. "Popatrzcie, ile radości dajecie miastu". W końcu przestałam się spinać i zaczęłam oddawać uśmiechy, a nawet machać, jak królowa brytyjska. Skoro ludzi jara nasz widok -  niech mają.

Pod kościołem staliśmy pewną chwilkę. Ludzie schodzili się, jedni za drugimi. Ja na widok niektórych bardzo się cieszyłam, inni byli równie miłą niespodzianką. Zakrystia. Dogrywanie szczegółów. Mnie się aż język plątał ze zdenerwowania. A., jak dobrze było mieć Cię wtedy przy sobie, móc się do Ciebie przytulić... W końcu przyszedł br. B. Atmosfera się rozluźniła. Uspokoiłam się trochę, paradoksalnie, widząc, że br. jest bardziej zestresowany niż ja:) Stanęliśmy z tyłu kościoła. Już nie pamiętam, czy grał organista, ustaliliśmy, jak się będziemy trzymać. Bałam się, nie macie pojęcia, jak.

Ktoś zawołał: "Brat idzie". Podszedł do nas. Skupiłam się całym sercem na tym, co mówił tam, w drzwiach, ale, szczerze mówiąc, nie zrozumiałam prawie nic. Poza tym, że teraz całujemy krzyż, a tym pocałunkiem zapraszamy Ukrzyżowanego do naszego życia.

Trochę wydaje się dziwne, prawda? Na ślubie całować krzyż - cierpienie, ofiarę. Gdzie na to miejsce w radości wesela? Pamiętam pewien wieczór, gdy byliśmy z J. w kościele, trochę pokłóceni, a raczej niedogadani. Mówiłam o tym wszystkim Bogu, zrozumiałam jakoś, że przyjmując swoją ukochaną osobę, bierze się nie tylko radość, ale i smutki, trudności, nieporozumienia. Ta druga osoba będzie czasem krzyżem. Może byłoby piękniej, gdyby było inaczej, ale świat jest właśnie taki. Nie biorąc krzyża - nie bierze się życia w  jego pełni.

Ucałowałam więc, a wtedy przypomniałam sobie, po co tu jesteśmy, po co bierzemy ślub w kościele. Przecież nie przyszliśmy tu dla siebie, ale zaprosił nas Ktoś większy od nas, dobry, ogarniający ten cały zamęt. Stres jakoś się zmniejszył. Wzięłam J. pod rękę, drugą ścisnęłam bukiet. "Nareszcie" myślałam idąc do ołtarza.

Co nie znaczy, że stres odszedł całkiem. Czytania minęły, jak przez mgłę. Pamiętam P., jak czytał pierwsze, walcząc z drżącym głosem, potem O. śpiewającą psalm z dzieciątkiem, z Ewangelii nie zostało mi nic, poza pierwszym zdaniem... Usiedliśmy, wiedziałam, że po kazaniu zacznie się przysięga, a ja nie miałam pewności, czy będę w stanie powiedzieć choć słowo.

Na szczęście br. B. mówił długo. Mądrze, więc trzeba było się skupić. I patrzył na nas. Poprzeczkę, jak to on, stawiał wysoko. W sumie niewiele mogłabym powtórzyć, ale wiele w serce mi zapadło.

W końcu brat zakończył. Tak pięknie, że myślałam, że się popłaczę. Trochę zagubieni, wstaliśmy oboje. Powtórzyliśmy trzy razy: "chcemy". Br. zaprosił nas do siebie, przed ołtarz. Wtedy, dopiero po raz drugi, od wejścia do kościoła, spojrzałam na J. Patrzyłam w jego oczy, tak pełne miłości, że nie bałam się, naprawdę, już nic a nic. Słuchałam tego, co mi ślubował... Jak trzeba być odważnym, żeby komuś takie słowa mówić... Jak bardzo jestem wdzięczna, że są skierowane właśnie do mnie... I jak mogłabym nie odpowiedzieć tym samym? Więc odpowiedziałam. Z radością. W pełni świadomie. Rozumiejąc, że więcej nikomu nigdy dać nie mogę. Potem br. pobłogosławił, a my wreszcie staliśmy się małżeństwem.

Wiecie, kiedy klaskaliście po naszej przysiędze, po raz pierwszy mogłam się rozejrzeć po kościele. Jejku... jak wiele osób tam było. Niesamowite, że mamy tylu przyjaciół, że nasze rodziny chciały być częścią tej chwili. Mogłabym napisać mega długiego posta o tym, jak wiele, wielu osobom zawdzięczam w kwestii mojego związku oraz przygotowań do ślubu i wesela. A przy kilku napisałabym: "bez Ciebie, by nie wyszło".

Trzy dni ledwo minęły, a ja już wiem, że wszystko, co widziałam, czytałam, słyszałam o małżeństwie ma się do naszej rzeczywistości, jak nauka pływania na piasku do... hmmm... no po prostu pływania:)
Choć na razie ledwo oderwaliśmy stopy od dna, co my tam wiemy o życiu... ale...

...odkąd mam na palcu tą obrączkę, wreszcie wszystko jest takie, jak ma być.






czwartek, 18 września 2014

W cieniu Twoich rąk

W cieniu Twoich rąk
ukryj proszę mnie,
Gdy boję się, gdy wokół mrok,
bądź światłem bądź nadziei dniem.
Wszystkim o czym śnię,
głosem w sercu mym,
Jak ręka która trzyma mnie.
Nad brzegiem nocy brzegiem dni,
Bądź jak skrzydła dwa, kiedy braknie sił.

Chwyć mnie i nieś niech niebo bliżej będzie,
Tak bardzo chcę w ramionach skryć się Twych.
(TGD)

środa, 17 września 2014

co dziś chciałam

Chciałam iść do dentysty, ale coś Pani wypadło.
Chciałam obczaić fryzjera, mam podcięte końcówki.
Chciałam zrobić obiad, ale na korytarzu był potop.
Chciałam usadzić gości przy stole i zrobiłam to.
Chciałam przenieść 10 kg, bolał mnie kręgosłup.
Chciałam zrobić przelew, zapomniałam hasła.
Chciałam pocałować J. na powitanie, zadzwonił telefon.
Chciałam zjeść obiad do końca, a poszłam na spacer.
Chciałam poćwiczyć pierwszy taniec, a wygląda na to, że nawet mnie zaskoczy.
Chciałam dużo powiedzieć, ale brakło mi słów.
Chciałam przeprosić, okazało się - niepotrzebnie.
Chciałam się do kogoś przytulić, był, jak zawsze, tylko dla mnie.

Chciałam wrzucić tą piosenkę:
 https://www.youtube.com/watch?v=PgGUKWiw7Wk
 z komentarzem:
"Jeśli nie dla tekstu, do dla tych dwóch głosów warto posłuchać"

ale przypomniało mi się zdanie:
"chcesz być kochany: kochaj, kochaj, kochaj"

To był dobry dzień. Choć trudny jak diabli. Czuję, że żyję.

niedziela, 14 września 2014

A jednak lubię Kraków

Lubię Kraków w moje niedzielne poranki. Dla miasta godzina 8:00 w dzień wolny to jeszcze środek nocy. Wychodzę z domu - cisza. Pojedynczy samochód przemknie drogą. Idę i wdycham możliwie najczystsze powietrze. Cisza. Mgła wolno się podnosi znad małej łączki. Idę. W kościele światło i harmonijny śpiew. Nie mącą ciszy. Pierwsi przechodnie pojawiają się na wysokości Biedronki. Ale ona sama śpi jeszcze. Żałuję w myślach tych, co krzątają się, rozkładając towar. Idę dalej. Pod tesco śpi znajomy pijaczyna. W pół zgięty. I on - cichy, jak rzadko. Już słyszę tramwaje. Przystanki, jak zwykle, bardziej ożywione. A dworzec nie zasypia nigdy.

piątek, 12 września 2014

Stan na tydzień przed ślubem

Nie jest źle -  większość spraw jest ogarnięta. Gdyby wszystko miałoby odbyć się jutro, to:
miałabym piękną liturgię, z odpowiednim kapłanem i organistą. Co prawda schola trochę by fałszowała, ze względu na śpiewanie bez próby, ale liczę na ich franciszkańskie zdolności prędkiego ogarnięcia chaosu. Miałabym białą sukienkę, z welonem, choć moja fryzura sprowadzałaby się do włosów spiętych gumką. No i nie byłabym umalowana (co by mnie nawet cieszyło), a bukiet zebrałby mój luby na skwerku pod blokiem.
Goście z kościoła do restauracji przemieściliby się piechotą tudzież tramwajem, a tam nastąpiłaby szybka giełda zamiany miejsc (bo są nieprzydzielone). Zapewne okazałoby się, że kilka nakryć brakuje, gdyż Ci, co jeszcze nie potwierdzili przyjścia, z pewnością by się pojawili. Ale w końcu każdy znalazłby swój talerz. Po obiedzie przystąpilibyśmy do tańców, choć nasz pierwszy byłby losowo wybraną melodią ze spontaniczną kompozycją kroków. Ale na pewno wszyscy bawiliby się świetnie:)

Jak ja się czuję?
Czy ktoś wie, na jak długo wystarczy tej adrenaliny? Potrzebuję jeszcze na tydzień z lekkim hakiem. Ten stan ma swoje skutki uboczne, jak: drżenie rąk, napięcie mięśni i trudności z kontrolą reakcji emocjonalnych. Ale za to funkcjonuję jak na gigantycznym spidzie: mam dużo siły, moje myśli są skoncentrowane, skupione na bieżącym problemie. Adrenalina tworzy "szklany sufit" dla negatywnych emocji, pomaga je przejść dość szybko i zająć się kolejnym zadaniem. No i wpływ mojego przeziębienia na funkcjonowanie jest ograniczony.

Jakiego założenia musiałam się pozbyć szykując ślub i wesele?
Jak ktoś mówi, że coś zrobi, to zrobi.

A co okazało się piękną prawdą?
Nie jestem sama z tym wszystkim. Choć często tak się czuję.

sobota, 6 września 2014

Gdy nie możesz spać...

Kołysanki:

Celtic:
 https://www.youtube.com/watch?v=ROPKDUBFsEc

instrumental:
https://www.youtube.com/watch?v=zQME-ChSwNM

spokojna:
https://www.youtube.com/watch?v=bcE4tZ9aBB8

i to samo, ale ciężko po tym zasnąć:
https://www.youtube.com/watch?v=5K4PGpXsOAI

wtorek, 2 września 2014

Mam wrażenie

Wcześniejszy post był pisany przedwczoraj.

A dziś? Dziś mam wrażenie, że jest pewna grupa ludzi, która wie lepiej, co dla mnie jest dobre.I strasznie mnie to irytuje. Nie lubię, gdy ktoś niby mi daje wolny wybór, ale jednak ustawia wszystko tak, że nie mam opcji się nie zgodzić.

Otóż nie. Zamierzam być niemiła.

***
Zapytałam organistę, ile bierze za granie. Odpowiedział: "zwykle dostaję XXXzł. Ale jak tego nie będzie, to też zagram. Lubię to i chcę, żeby było dobrze".
Zapytałam M. ile weźmie za granie. Odpowiedziała: "Mam taką zasadę, że od znajomych nie biorę."
Zapytałam brata, ile mam mu zapłacić dla fotografa. Usłyszałam: "Ty się tym nie martw".
Zapytałam w końcu księdza, czy jestem mu powinna jakąś ofiarę za dokumenty. Odpowiedział po prostu: "nie".

J., dużo, bardzo dużo ludzi nam pomaga.


Monika


jedno z podstawowych imion, pochodzące prawdopodobnie od nazwy rodu.

Za Chiny Ludowe nie potrafię wymyślić czegoś sensownego o znaczeniu tego imienia. Za to o patronce mogę mówić godzinami.

            Na myśli mam św. Monikę. Na hasło: kobieta ogłoszona świętą, widzę automatycznie zakonnicę. A jednak nie w tym przypadku. Monika była żoną (nieco nieszczęśliwą) i matką (równie nieszczęśliwą) (do czasu).
            Skąd to jej nieszczęście? Oczywiście całe zło bierze się z tego, że to rodzice/opiekunowie wybierają pannie kandydata na męża. Przejechała się już na tym plejada gwiazd literatury polskiej (Cześnik z Zemsty, Kurcewicze z Ogniem i mieczem) i zagranicznej (Kapuleci z Romeo i Julii, rodzice Izoldy z Tristana i Izoldy, kto da więcej?). W realnym życiu ta sytuacja również prowadzi do tragedii. Tak, wciąż bywa, że prowadzi.
            Wracając do św. Moniki. Dostał się jej mąż porywczy i złośliwy. Wiele, wiele lat starała się o jego przemianę. Potem jej syn, Augustyn… mówiąc po naszemu: dużo imprezował, wplątał się w sektę i miał nieślubne dziecko. Monika modliła się o jego nawrócenie… 20 lat.
            Dla mnie kosmos. Gdy mam się o coś modlić 20 dni – wymiękam. Z trudem potrafię czekać 20 miesięcy. 20 lat to większość mojego życia… 

            (A w Hymnie do Miłości na pierwszym miejscu: Miłość jest cierpliwa. Nie ma „miłości instant” – zalejesz na gorąco i będzie.)

            Dlaczego Monika to robiła? Po kiego grzyba się tak wysilała? Bo chciała dla swoich chłopaków czegoś więcej, niż mieli. Marzyła, żeby żyli tym, co w jej mniemaniu daje pełnię życia.
       
„Żyj!” życzył mi ostatnio przyjaciel. Zamierzam. W pełni.

Ps: 21… 20…19...