piątek, 26 sierpnia 2016

Koniec

Kochane i kochani!

Żegnam się z blogiem, żegnam się z Wami w tej formie.
Już od jakiegoś czasu czuję, że pora to właśnie zrobić. Patetycznie to zabrzmi, ale myślę ostatnio dużo nad swoim życiem; nad tym, co chciałabym w nim robić, jakie mam cele, marzenia. Zrozumiałam, że blog to tylko etap na drodze.

Piękny i ciekawy. Pisząc, musiałam zgłębiać różne zagadnienia, żeby nie pisać Wam jakiś wyssanych z palca głupot. Poza tym uczyłam się formułować swoje myśli w jasny i ciekawy sposób, co, przyznaję, nie zawsze mi wychodziło. Uwielbiałam, gdy ktoś zaczynał ze mną polemizować. Dlaczego? Zwykle nie rozmawia się o takich tematach, jak, dajmy na to, sens cierpienia. A tu się zdarzało.

Zdarzyło się też kilka cudów po drodze. Dowiadywałam się o nich po fakcie. Czasem ktoś potrzebował jakiegoś tematu, jakiś słów i właśnie tu je znajdował. Co mogę powiedzieć? Bóg istnieje. To on podsuwa nam ludzi, słowa, zdarzenia... czasem nawet artykuły na blogu.

Dziękuję Jemu, bo jest.
Dziękuję Wam za każdy komentarz, słowo wsparcia, pochwałę.
Dziękuję Wam za polemikę, korektę i krytykę.
Dziękuję za towarzyszenie przez te dwa przełomowe lata w moim życiu. To było dla mnie ważne.

Życzę Wam, żebyście znaleźli znaczenie Waszego imienia i poszli za nim. I jeszcze: niech Pan Wam błogosławi, bez względu na to, czy w Niego wierzycie.

Majka
(małe dziecko Pana, żona J., mama Franciszka, kobieta, córka, przyjaciółka, trochę psycholog, krakowianka ze Śląska) 

wtorek, 16 sierpnia 2016

o kobietach drukiem

Jak nigdy w historii, namnożyło się książek o kobietach; ich cechach, powołaniu, duchowości... Niemieckie 3K (kinder, küche, kirche) zanegowano już ponad 100 lat temu, jednak wydaje się, że kobiety miały problem: co w zamian? Szturm na posady męskie był do pewnego stopnia słuszny. Dziś jednak widzimy, że pozycja buisnesswoman, traktorzystki czy górnika dołowego nie jest kobiecym szczytem marzeń, satysfakcji i spełnienia. Więc co? Poniższe tytuły próbują odpowiedzieć na to pytanie, a także opisać kobietę, jej cechy, specyfikę jej duchowości z chrześcijańskiego punktu widzenia. Zapraszam na moją subiektywną recenzję.

Kobieta silna Ingrid Trobisch
To pierwsza książka tego typu, z jaką się spotkałam. Już po tytule można poznać, że rozprawia się z mitem kobiety jako "słabej płci". Możemy w niej znaleźć sposoby na odkrycie i pogłębienie kobiecości. Rozdział o rodzinie zainspirował mnie, by spojrzeć w tył na moich przodków płci żeńskiej ("przodkinie"?). Dzięki temu wiem, po kim mam nieumiejętność wysiedzenia minuty w spokoju (to Twoja ina babciu G.!).
Łatwa w lekturze, ciekawa, dobra na podkładkę do dyskusji.

Kobieta - boska tajemnica Joachim Badeni OP
Mężczyzna o kobiecie? To jeszcze nic - zakonnik o kobiecie. A jednak książkę czyta się jednym tchem. Zahacza o wiele tematów typowo kobiecych i, wydawałoby się, przyziemnych: randki, makijaż, kobieca intuicja. O. Badeni patrzy na nie pod kątem wiary chrześcijańskiej i zdziwiłby się ten, kto spodziewa się podejrzliwego potępienia. Parafrazując Zagłobę - Kochana zatknijże sobie tą książkę za pas, a jeśli ktokolwiek będzie Ci próbował wcisnąć, że chrześcijanka powinna wyglądać jak drewniany słup w spódnicy z koca, to ją zza pasa wyciągnij i daj mu nią w pysk.
Świetna dla osób nie lubiących czytać, bo cieniutka, napisana w formie dialogu, więc przechodzi się przez nią piorunem.

Urzekająca John i Stasi Eldredge 
Swego czasu to było must have wszystkich chrześcijańsko zakręconych kobietek. Czytałyśmy Urzekającą jednym tchem, a potem wykrzykiwałyśmy w słuchawki: "Czytałaś? No ten pierwszy rozdział! To o wisience na torcie! No genialne!" Więcej - książka powędrowała "na ambony"; w niejednym kazaniu/konferencji można było usłyszeć jej fragmenty. Triada potrzeb kobiecych i męskich to już chyba klasyka duchowości płci. Niektóre rozdziały to gotowy materiał na rekolekcje, inne ciekawa analiza psychologiczna. Przeplatane historiami z książki, filmu, życia i sporą dawką Pisma Św.
Odkrywcza, głęboka, poruszająca.

Kobieta. Kapłaństwo serca. Jo Croissant
Jak dla mnie - najcięższa ze wszystkich. Pięknie i głęboko opisana kobiecość, ale miałam wrażenie, że tytułowe kapłaństwo spełnia się jedynie w słowie odmienianym przez wszystkie przypadki: "posłuszeństwo". Jasne, jest to potrzebne, ale chyba nie kluczowe dla kobiecości.
Cienka, ale pełna głębokich treści. Warto zajrzeć i chyba tylko tyle.

O kobiecości Jadwiga Pulikowska
Cieniutkie maleństwo, niemal mieści się w dłoni, a tyle w niej treści! Pigułka zawierająca w skondensowany sposób najważniejsze tematy związane z kobiecością. Słowo klucz - akceptacja. Dzięki klarowności i zwięzłości, pozwala na szybką weryfikację, czy akceptujemy siebie w swojej kobiecości na różnych jej aspektach.
Wymarzona lektura dla "początkujących".

To tyle znam. Coś pominęłam? Co polecacie?

bo tak wypada

Zrobić duże wesele, by zaprosić tych, co nas zaprosili.
Poprosić na świadków i chrzestnych rodzeństwo.
Dawać w prezencie nie mniej niż dano nam.
Nie karmić dziecka piersią w miejscach publicznych.
Odbierać każdy telefon lub zawsze oddzwaniać.
Nigdy nie odmawiać pomocy.
Pójść na firmową imprezę, choćby to była libacja.
Podtrzymywać znajomości.
Nie dyskutować, chyba, że z mężem.
Nie zmieniać poglądów.
Zapraszać gości tylko do wysprzątanego mieszkania.

"Wypadeizm" - religia ortodoksyjnego trzymania się konwenansów.

czwartek, 11 sierpnia 2016

Trzecia osoba

Od jakiegoś czasu w naszym mieszkanku czuje się coraz bardziej, że jesteśmy we trzy osoby. Nie zrozumcie mnie źle - Franek osobą jest przecież od początku (partycypuje w swej osobistości, jak by powiedział mój profesor filozofii). Dopiero teraz jednak ujawnia się coraz wyraźniej, jaki jest.

Od tygodnia nie patrzy w lustro. Bo nie! Absorbuje go za to koszyczek na szaliki.
Przestaje machać i kopać tylko wtedy, gdy opadnie z sił.
Nienawidzi się ubierać. Spodnie - żaden problem. Za to, gdy choć najdelikatniejszy materiał dotnie szyi,  sygnalizuje to wrzaskiem.
Gdy się budzi, a stoję nad jego łóżeczkiem, uśmiecha się promiennie.
Tęskni za mną, gdy wychodzę z domu.
Nie lubi się przytulać. No chyba, że zasypia. Wtedy musi się przytulać.

Ta trzecia osoba coraz bardziej żyje swoim życiem. Choć wymaga ogromu troski i czasu, przecież tak bardzo, bardzo chce być samodzielna. Jeszcze nawet nie krok po kroczku... chwyt za chwytem, kopnięcie za kopnięciem, pisk za gaworzeniem. Coraz dłużej radzi sobie bez nas.

Wspaniale się na to patrzy. Drobiazgi, a tak cieszą. Wiesz, wczoraj próbował podnieść bioderka do raczkowania! Co z tego, że tego nie zrobił i pewno jeszcze przez tydzień nie zrobi? Ale próbował! A dziś sam wyciągnął prawą rączkę po marchewkę! I dwa razy (na pięćdziesiąt) otworzył szeroko buzię przy jedzeniu! Kiedyś... tak, kiedyś to było dla mnie śmieszne, jak można się takimi drobiazgami zachwycać. Teraz, nie wiem jak, po prostu się zachwycam. 

To wynagradza niedospane noce, pobolewające kolana, irytację związaną z ząbkowaniem. Nieważne! Zapytasz, gdzie byłam na wakacjach? Morze, góry, nowe miejsca? Wyjechałam? Nie, nie mam takiej potrzeby. Mam w domu mały wszechświat. Na razie poznałam tylko jego 6 miesięcy. 



poniedziałek, 25 lipca 2016

o własnych dzieciach

Znałam kiedyś dziewczynę, która miała być lekarzem. Jej mama była lekarzem, mama tej mamy też, pół rodziny pracujące w szeroko rozumianej służbie zdrowia. I ona nawet nad tym myślała. Problem w tym, że nie zdążyła nawet tego zapragnąć. W szkole średniej zaczęło się "tłuczenie" jej do głowy, że powinna być lekarzem; udowadnianie, że byłaby w tym dobra, tłumaczenie, jaki to świetny zawód, propozycje korków, wyszukiwanie starych notatek po mamie... nawet po babci. I co? Dziewczyna poszła na politechnikę.

My, rodzice (wow, nie wierzę, że to napisałam) patrzymy na nasze dzieci i widzimy wszechświat. Franciszek jest dziś dla mnie potencjalnym wszystkim. Jeszcze nie myślę konkretnie w kategoriach jego przyszłej kariery, może dlatego, że wciąż się ślini, a trudno wyobrażać go sobie jako menagera wysokiego szczebla w tej sytuacji. Myślę, że z czasem będzie mi się to konkretyzować - na rozwijanie tych a nie innych zdolności, wybór szkoły, szkół, aprobatę dla potencjalnych kandydatek na żony (ewentualnie, może, zastanowię się).

Patrzę jednak jeszcze z "drugiej strony płotu" - widząc właśnie decyzję wyżej wspomnianej koleżanki i kilku innych znajomych. Piszę to sobie ku przestrodze i pamięci: rodzice powinni być bardzo, bardzo ostrożni z wcielaniem konkretnych planów na życie dziecka. Pamiętam wciąż, jak znajomy oprowadzał mnie po mieście, a przy okazji mówił o swojej małej córeczce: "tu będzie jej przedszkole... szkoła podstawowa... tu pójdzie do gimnazjum... jak się uda, to tu do liceum", wskazywał na kolejne budynki. Nawet jeśli to tylko plan - jak zareaguje, gdy ona przyjdzie do niego z innym? Chce być fryzjerką? Chce wyjechać za granicę? Nie, nie na studia.

Przecież to dla niej! Przecież tato tylko chce, żeby ona była Kimś! Zdrowa kolejność jest jednak taka, by najpierw stać się "sobą", a potem "kimś". Zaczynamy od odkrywania swoich zdolności, talentów - rozwijamy je. W tym wspaniale mogą pomóc rodzice. Ale to za mało, bo można być świetnym pianistą i nienawidzić pianina. Nie bez przyczyny pytamy dzieci: "kim chcesz być w przyszłości?" Kim CHCESZ? Nie liczą się tylko zdolności, ale i pragnienia. 

Kim jestem? To pytanie zadają sobie nastolatkowie i młodzi dorośli. I oni to muszą odkryć sami. Jeśli ja, rodzic, narzucę dziecku pewną wizję, to on ją albo zaneguje, albo przyjmie ze względu na mnie. Czy chcę, żeby moje dziecko było prawnikiem, żeby mi zrobić przyjemność? Czy chcę, żeby było lekarzem, bo tak mu truję, że jakkolwiek chce się od tego uwolnić? Czy ma być biznesmenem, bo nie ma innego pomysłu na siebie, więc zamiast zmobilizować go do poszukiwań, podam mu na tacy mój pomysł? 

Kim jesteś Franciszku? Czego tak naprawdę pragniesz? Odkryjmy to razem. Ja za Tobą.

sobota, 25 czerwca 2016

Apel Młodych Mam

Rozmawiam i słucham. Ostatnio panuje kryzys wśród młodych mam. Nie zmęczenie fizyczne jest głównym problemem (choć pewnie jedną z przyczyn), ale psychiczne wyczerpanie.

Bardziej "ciężar" niż "słodki"
Wczorajsza Ewangelia: Elżbieta urodziła, a jej rodzina cieszy się z nią razem, że "Pan okazał jej tak wielkie miłosierdzie". Czy my potrafimy jeszcze patrzeć na dziecko, bardziej jak na szczęście niż ciężar? Ile lęku jest związanego z każdą ciążą. Kto nam wmówił, że nasze ciało będzie zmasakrowane i brzydkie po porodzie? Dlaczego posiadanie dzieci jest uważane za drogi luksus? Nie twierdzę, że nie wiąże się z wydatkami, ale bez przesady.

A miało być tak łatwo...
A z drugiej strony przedstawia się macierzyństwo jako "siedzenie w domu". To a'propos 500+, gdzie niektóre ugrupowania utyskują, że kobiety nie chcą chodzić do pracy za 1500 zł (oczywisty wyzysk), a wolą - właśnie - "siedzieć z trójką dzieci w domu". A potem nagle okazuje się, że macierzyństwo to bynajmniej nie "siedzenie". Skąd mamy o tym wiedzieć? Część miała szansę obserwować młode mamy, ale nie wszystkie z nas.

Apeluję, bo...
Spotykamy się z dużym wyzwaniem. Zdarza się, że macierzyństwo nas przerasta (mnie średnio raz na tydzień). Krąży wokół nas depresja poporodowa. Jesteśmy niewyspane.

Tymczasem nasza kondycja jest ważna. My jesteśmy ważne.
Po pierwsze: ze względu na nas i nasze rodziny.
Po drugie: ze względu na inne młode kobiety, które patrząc na nas, zbliżają się, bądź oddalają, od własnego macierzyństwa.
Po trzecie: mamy zapaść demograficzną! Specjaliści prześcigają się w poszukiwaniu jej źródeł. Ja "z nizin" dorzucę własny pomysł: kobiety coraz bardziej boją się macierzyństwa.

Jak można nam pomóc?

1. Odwiedzaj, interesuj się, nie zrywaj kontaktu. To nie jest tak, że młoda mama jest skupiona w 100% na dziecku i ma Cię w nosie. Może przestała odpisywać na maile i posty, może nie odbiera telefonów. Uwierz, że ma zapieprz, jak rzadko i głowę pełną "dziecięcych zagadnień". Ale to nie znaczy, że o Tobie zapomniała. Bardzo chciałaby podtrzymać waszą relację. Potrzebuje kontaktu z kimś innym, niż mąż i dziecko, jak studnia wody. Chce wiedzieć, co u Ciebie. Chce żyć czymś innym, niż tylko przewijanie i karmienie.

2. Bądź gotowa na zmianę formy kontaktu. Nie obrażaj się, jeśli na Twój mail odpisuje w dwóch zdaniach po miesiącu. To normalne, że kilkakrotnie przerywa rozmowę telefoniczną (łatwiej nam pisać smsy, niż rozmawiać). Może mieć problem, żeby przyjść do Ciebie - Ty przyjdź do niej. Być może poprosi Cię o wyjście po godzinie, bo dzieciątko zacznie marudzić, ale już ta godzinka jest dla niej bezcenna. Z chęcią Cię odwiedzi, ale po pierwsze: musi mieć z kim zostawić Maleństwo, po drugie: może będzie potrzebować podwózki, bo karmi (statystycznie piersi są pełne co 4h, jeśli jedzie do Ciebie 1h i wraca 1h, posiedzi nie dłużej niż 2h).

3. To nie tak, że młode mamy chcą rozmawiać tylko o swoich dzieciach, one potrzebują mówić o sobie. Macierzyństwo budzi wiele silnych emocji. Zmagamy się z nowymi wyzwaniami niemal każdego dnia. Jest w nas ogromne pragnienie, żeby to wyrzucić z siebie. Tymczasem młode mamy są nieustannie pytane o dzieciątko. Moje przyjaciółki, gdy już zdam szczegółowy raport ze stanu zdrowia i umiejętności Frania, mają zwyczaj pytać jeszcze: "no dobrze, a Ty jak się czujesz?". Bardzo jestem za to wdzięczna.

4. Błagam, nie krytykuj, ale wspieraj. To może być subtelna krytyka. Jeśli mówisz: "normalne jest, że dziecko w tym wieku"... sprawiasz, że stają mi włosy dęba, że z moim dzieckiem jest coś nie tak. Jeśli domagasz się, bym dobiła do ideału w jakiejś kwestii, np. karmiła co 3h, stawiasz mi bardzo wysoką poprzeczkę (większość młodych mam cieszy się, że dziecko w ogóle zjadło, i nie trwało to 2h, a np. 45 minut).

5. Działanie jest lepsze niż rady. Gdy patrzysz z politowaniem na moje podkrążone oczy i rzucasz: "zadbaj o siebie" to zauważ, że dokładasz mi dodatkową rzecz do zrobienia. Przyjdź, ugotuj obiad albo zajmij się Maleństwem, a dasz mi czas, by zadbać o siebie. Zamiast mówić: na kolki lepsze jest "to a to", lepiej zajrzyj do apteki i przywieź mi ten specyfik.

6. Dając rady, zauważ drogę, którą już przebyłam. Stajemy na rzęsach, żeby naszym Maleństwom było dobrze. Kombinujemy, szukamy rozwiązań, staramy się. Zrobi nam się naprawdę miło, gdy zapytasz: "a jak sobie z tym próbowałaś radzić?", zanim zaproponujesz swój sposób rozwiązania problemu.

Dziękujemy Ci, że jesteś, że myślisz o nas, że nas wspierasz. Każda Twoja pomoc jest na wagę złota. Każda, nawet ta, która wydaje Ci się mała i nic nie znacząca. Maleństwa też są wdzięczne. Jesteś potrzebna. Świat młodych mam rozpaczliwie potrzebuje Cioć (i Wujków).



czwartek, 23 czerwca 2016

Rodzicielstwo

Choćbym stawała na rzęsach, nie będę matką idealną. Nie zaspokoję wszystkich potrzeb, nie nauczę wielu przydatnych umiejętności. Raczej w drugą stronę - dam mojemu dzieciątku bagaż, który ciężko mu będzie nieść, bo nie jestem doskonałą osobą. Jak siebie znam, to Franek będzie lękowy.

Zapytasz, dlaczego wracam na bloga w takim smutnym stylu.

A ja przyszłam, żeby podziękować i wskazać na osoby do dziękowania.

Lwią częścią wychowania zajmują się rodzice i chwała im! A to wszystko, czego oni nie są w stanie nam dać, na szczęście dopełniają inne osoby. Wiele "mam" spotkałam w swoim życiu, nieco mniej "tatusiów" ale też się zdarzali.

Może nawet Twój ojciec zawalił sprawę i jedyne, za co możesz mu dziękować, jest to, że istniejesz. A może wręcz przeciwnie - jest wspaniałym towarzyszem. Gdy już złożysz mu życzenia, pomyśl też o tych wszystkich, którzy byli przy Tobie, gdy jego akurat zabrakło; czy to ze względu na odległość czy psychiczny dystans.

o tych, którzy Cię bezinteresownie tulili i bronili przed złem tego świata,
o tych, którzy Cię uczyli (życia),
o tych, którzy prowadzili z Tobą trudne rozmowy na poważne tematy,
o tych, którzy byli gotowi oddać za Ciebie życie, bo byłaś pod ich opieką


sobota, 28 maja 2016

Dzień Frania

Dzisiaj od 8:00 (a może od 3:30? a może od północy?) zajmuję się Franiem. Czasem coś tam zjem, czasem wyrwę się do łazienki. Spałam dwa razy po pół godzinki, gdy on też spał. J. bardzo pomaga. Gdyby nie on, mieszkanie zarosłoby brudem, a podłoga ulanym mlekiem.

Wszystko przez to, że Franek ma swój Dzień. Marudzi. To nie tak, że płacze, o nie - jest cały czas na pograniczu rozpłakania. Zabawki go nie zajmują. Pogadać z nami też dziś nie ma ochoty. Nawet czynność, która pochłaniała 90% jego świadomego czasu, czyli machanie rąsiami, nóziami, całym Franiem - przestała go cieszyć. Co zatem robił? Jadł rączkę. Ostatnio uwielbia zjadać swoją rączkę. Czasem nawet dwie na raz.

Tak, wiem, ząbki. Ale chyba nie tylko to.

Zwykle, gdy jestem z Franiem sama, nie mam problemu, żeby wyjść np. do łazienki, albo zrobić sobie herbatę. Po prostu mówię: "Franek idę tam-a-tam". Wierzcie, lub nie - on nie płacze. Jak wracam do niego, zwykle leży spokojnie, a na mój widok podejmuje przerwane machanie. Dziś, gdy powiedziałam: "Franiu idę do łazienki" i podniosłam się z tapczanu, Franek się rozpłakał. Załapałam się już na ten level macierzyństwa, że mniej więcej wyczuwam powód płaczu. To nie było o jedzenie, o suchą pieluszkę, o uwagę. To nie była kolka ani ząbki. Bardzo, bardzo rzadko Franiu płacze, bo jest smutny. I to był ten płacz.

Czyżby Franek nie chciał zostać sam? A jeśli tak - to dobrze. Zanim stwierdzę: "jestem sam", muszę zrozumieć, że "jestem". Czyżby Franek zaczął czuć, że oto jest on - Franek, nie część mamy, nie jedność z wszechświatem, ale on - jednostka?

Kryzys rozwojowy. Zabawne, że musi być kryzys, żeby był rozwój. Pisał o tym wspaniale polski psycholog, Kazimierz Dąbrowski. Nienawidziliśmy się uczyć jego teorii na studiach. Może dlatego, że była jedną ze 12433587383 teorii rozwoju, jakie musieliśmy wkuwać, a on używał trudnych słów. "Dezintegracja pozytywna". Jak chaos może być pozytywny? Dąbrowski pokazywał, że takich kryzysów - dezintegracji jest w życiu kilka. Jeśli je dobrze przeżyjemy, rodzi się w nas coś nowego, lepszego, zbudowanego na gruzach starego świata.

Ale najpierw musi być rozwałka. Stąd  rodzice od czasu do czasu padają ze zmęczenia, wzdychając cicho: "skok rozwojowy". Noszą, tulą, pocieszają, pomagają przetrwać Dzień Frania.

Nie dałabym rady, gdyby nie Ci, którzy ładowali i ładują moje akumulatory na taką okoliczność. Ci, którzy są dla mnie wsparciem, gdy łapie mnie Dzień Mai. 


czwartek, 19 maja 2016

Czy warto?

święty spokój wpadł w odwiedziny
(przypomniał sobie, drań jeden, po 4 miesiącach)

źle się tu czuje
cmoka ze zgorszenia
zagląda do kołyski
skaluje moje podkrążone oczy
w końcu pyta czy warto?

co z moją karierą kiedy zrobię podyplomówkę
patrz, Twoje koleżanki się rozwijają
gdzie Twoje podróże

czy na pewno was na to stać
powiedz szczerze

czy nie dobiją Cię nieprzespane noce
ileż można siedzieć w pieluchach
ząbki, kolki, katarki
biegunki

nie zrozumie

Kiedy pierwszy raz dziecko zobaczyło pralkę -
poznałam Zachwyt

Kiedy  pierwszy raz zaśmiało się głośno -
poznałam Radość

Gdy zasypia przy mojej piersi
widzę Pokój
jakiego świat nie zna

jakiego świat nie widział

niedziela, 24 kwietnia 2016

Wspomnienia ze szpitala: nie-oczekiwanie

Miało się zacząć w marcu - wody ruszyły ostatniego dnia stycznia. 
Naczytałam się o rodzicielstwie bliskości, o kluczowych pierwszych dwóch godzinach, które powinny być spędzone na brzuchu mamy, o pierwszym karmieniu tuż po porodzie - była cesarka, 2 sekundy patrzenia na dziecko i jego 5 dni na intensywnej terapii.
Szykowałam się na falę miłości do tej małej, bezbronnej istotki, której pomogę przyjść na świat, tymczasem zrobiła to za mnie lekarka, a miłość przyszła po wielu dniach baby bluesa.


"Jeśli po porodzie możesz trzymać w ramionach zdrowe dziecko, to znaczy, że był to poród udany." *


Będę powtarzać to zdanie w nieskończoność przy kolejnym dziecku. Przecież tak naprawdę nie działa się żadna tragedia, albo inaczej: działa się, ale tylko w mojej głowie. 

Czułam, że zawiodłam na całej linii, zatem oczekiwałam, że nie dam rady się nim zaopiekować, że braknie mi sił, umiejętności, wiedzy... tymczasem utrzymaliśmy Franka przy życiu już prawie 3 miesiące i śmiem twierdzić, że w dobrej jakości życia. 
Spodziewałam się chorób, uczuleń i nadwrażliwości, tropiłam ich ślady wytrwale i z lękiem (czego szczytem był telefon do położnej: Ma szkliste oczy! Na co jest chory? Mam iść do lekarza??? - Pani Maju, jest po prostu zmęczony.), a Franek, poza pleśniawką i kolką, nie raczy zachorować na nic. 
Statystycznie nie miałam szans, żeby go przestawić z butelki na karmienie piersią. A on ciągnie z cyca od prawie dwóch miesięcy i nie ma ochoty się odpinać. 

Macierzyństwo uczy mnie nie-oczekiwać. Carpe diem.

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

*Mówi w swojej książce Heidi Murkoff ("W oczekiwaniu na dziecko") - moja domowa położna, doula, lekarka, pielęgniarka i uspokajacz w iśćcie amerykańskim stylu (masz anemię sierpowatą/stwardnienie rozsiane/tetraplegię? Nie martw się! Takie kobiety też rodzą zdrowe dzieci)

wtorek, 19 kwietnia 2016

Wspomnienia ze szpitala: 3:33 - zaczęło się

Co czuje kobieta, której odchodzą wody w środku nocy na ponad miesiąc przed terminem? Moja pierwsza myśl to: "Poleżę i udam, że nic się nie stało. Może znikną."

Niestety, odrzuciłam tą pierwszą intuicję i pognałam do łazienki. Tam okazało się, że owszem, to wody. A dziwnym trafem wyprawka niemal cała, poza okołoporodowymi przyborami higienicznymi dla mnie. Cóż, kołatało się z tyłu głowy, że póki nie kupię tych podpasek wielkich jak ręczniki, to nic się nie zacznie. Mój błąd, zaczęło się z rozmachem.

3:33. Środek nocy. W drodze z łazienki zastanawiam się, jakimi słowami obudzić męża. Może tymi z jakiegoś starego westernu (indianka do kowboja): "Twój syn chce Cię już zobaczyć." Nie, kiepski pomysł. W pełni dnia - owszem, ale nie o tej porze. Poprzestałam na: "kochanie, musimy jechać do szpitala". Wystarczyło, by mąż zerwał się na równe nogi.

Karetka czy taksówka? Taksówka, no przecież nie umieram. Ciekawe, czy taksówkarz się obrazi, jak zaleję mu te siedzenia, obite białą skórą. Nie, gość jest w porządku, zawozi nas pod sam SOR.

Gabinet położnej na SORze, winda, oddział, pokój lekarski, pokój z usg...w końcu sadzają mnie przy dyżurce. Pobierają krew, wypełniają morze papierów. Jedna z położnych jest wyraźnie wściekła na lekarkę. Chyba jej zdaniem powinnam od razu wylądować na porodówce (dziwnym trafem to właśnie ona będzie mnie tam prowadzić za 4. dni - z podobnie kwaśną miną). Zaczyna do mnie docierać, że coś jest nie tak, że za wcześnie, że zostaję w szpitalu, że cesarka w każdej chwili...

Pakują mnie do łóżka, podpinają do dziwnie warczącej maszyny (rano dowiedziałam się, że to KTG, które monitoruje skurcze), kulturalnie acz stanowczo wyganiają Janusza. Maszyna warczy, wybudzając 5 innych kobiet, które leżą w tej samej sali. Jest mi głupio, smutno, bardzo się boję.

Po nienormalnie długim czasie wściekła położna odpina mnie od maszyny. "Bardzo dobry wykres" mówi spokojnie i odchodzi. Zasypiam, oszołomiona wypadkami tej nocy. Gdy nagle! Ból, ból dołem brzucha, jak przy okresie, skurcz! "Nie"  mówię sobie "dziś rodzić nie będę. Nic się nie stało. Idę spać". Stanowczo zasypiam. Tym razem podziałało.

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Kolka time!

Jeśli matka kolkującego chłopczyka...
to znaczy, że...
myje podłogę
synuś ulał tak mocno, że nie opłacało się tego ścierać papierowymi ręcznikami.
robi pranie
ulane mleko jest już na wszystkich tekstyliach w domu
myje szklanki
z ostatniego czystego naczynia, tj. świątecznej wazy do zupy, jednak nie da się napić herbaty.
odkurza
od ciągłego używania rozdarł się worek z grochem do masowania brzuszka
dzwoni na pogotowie
chce zapytać, ile nocy można nie spać i przeżyć
huśta dziecko na stopie
ma już odciski na obu ramionach, przedramionach i udach
robi makijaż
wychodzi z domu, a nie chce być brana za narkomankę
siedzi na FB
dziecko marudzi na tyle cicho, że można to zignorować
ścieli łóżko
ma w sobie wielkie pokłady nadziei
prasuje firanki, wyciera półki z kurzu, myje okna, ceruje skarpetki, robi pierogi dla 50 osób
jesteś w trakcie fazy snu REM.
dzwoni do Ciebie
masz 3 min. na spakowanie

niedziela, 10 kwietnia 2016

Korekta do miłości

Już nie raz pisałam na tym blogu (nawet dwa razy), że miłość to nie uczucie. Dzisiaj, w autobusie linii 172, między przystankiem Pleszowska a Opolska Kładka, dotarło do mnie, że trochę się zagalopowałam.

Małżeństwo z rozsądku
Doszłam do wniosku, że tak jakby bronię tej instytucji. Spójrzmy na taką sytuację: ona lat 35, porzuciła nadzieję na normalny związek, on lat 37, zmęczony presją, by wreszcie się ustatkował; poglądy wspólne w najważniejszych kwestiach, lubią się, praca w tym samym mieście. No i co? Nic tylko się żenić! Jest decyzja, jest duża determinacja, by żyć w wierności tej decyzji. A że nie ma gorętszych uczuć...
Nie, absolutnie, nie tędy droga. To jest patologia. "Mogą sobie spółkę biznesową założyć, nie małżeństwo" (ks. Maliński).

1+1+1
Tymczasem oświeciło mnie (muszę częściej jeździć tą linią), że oprócz woli, czyli naszej decyzji, w miłości jest jeszcze rozum i uczucia, serce i rozum, dokładnie tak :)



Rozum
Mój przyjaciel jest już kilka miesięcy po ślubie. Ale wcześniej, gdy był kilka miesięcy przed nim, zwierzył mi się, że się zakochał, bynajmniej nie w swojej narzeczonej. Tymczasem ślub się zbliżał, przygotowania pełną parą, był już w związku szmat czasu... Uczucia go gryzły, oj bardzo, ale właśnie - na rozum przetłumaczył sobie, że pójście za uczuciami w obecnej sytuacji byłoby nielogiczne. Wytrwał więc przy narzeczonej i po paru dniach... przeszło. 

Uczucia
No muszą być. Wyobraźmy sobie małżeństwo, które trwa przy sobie tylko siłą woli albo rozsądkiem. Jasne, takie czasy mogą się zdarzać, ale to nie może być dozgonność. Bezuczuciowość zmienia małżeństwo we współlokatorstwo. 
Możesz mi zarzucić, że nienawiść to też uczucie. A ja odpowiem, że przeciwieństwem miłości nie jest nienawiść, lecz obojętność. Już lepiej się kłócić z całą mocą, niż być obojętnym sobie nawzajem.

Na marginesie
Ta triada jest obecna nie tylko w miłości, ale również w naszym stosunku do innych rzeczy. Patrz np. Kościół. Wkurza mnie od czasu do czasu, co mówią niektórzy księża. Albo raczej - jak to mówią. Pewne kościelne kwestie i zasady bywały dla mnie takie, że w głowie mi się nie mieściło jak Kościół (tudzież Bóg) może coś takiego polecać. Zostaje wola - by trwać, by zaufać. 
Po czasie okazuje się, że rozsądku w tych zasadach nie brakowało, a co poniektóre budują uczucia.

Gorące uczucia, zdrowy rozsądek i silna wola wytrwania = udany związek. 

Jak zwykle, zapraszam do polemiki. 

środa, 6 kwietnia 2016

Błażej

Błażej - od basileo (łac. król) lub blaesus (łac. seplenić) lub blaisos (gr. krzywonogi, chory na artretyzm)

Kolejny raz znaczenie imienia skrajnie dwoiste. Jak to w życiu: dzień miodu-dzień cebuli, że pozwolę sobie zacytować dawno nie widzianego kolegę. Bardzo pasuje do tego dnia, który się właśnie dla mnie kończy. Z jednej strony było trudno, bo Franek niespokojny, jak rzadko, z drugiej strony dobrze się skończyło wieczorem.

Nie powiem nic nowego, jeśli uznam, że to, co trudne, uczy najbardziej, by wiele zdobyć, trzeba wiele poświęcić, itd. itp. Dlaczego ostatnio tak wiele słyszę o ludziach idących na skróty? Znani sportowcy na dopingu, wysoko postawieni politycy z kolosalną pensją, pomnażający ją w rajach podatkowych, bajecznie bogata Arabia Saudyjska, wyzyskująca pracowników - imigrantów...

A nasze, moje, codzienne skróty? Prościej wcisnąć smoka Małemu do buzi, niż zastanowić się, dlaczego płacze.
-----------------------------
Św. Błażej dziś pomógł. Chrześcijanie mają świętego na każdą okazję. Pamiętam,  na którymś zimowisku dorwaliśmy jakąś książkę o świętych i nie mogliśmy przestać się śmiać, gdy znaleźliśmy patrona bydła hodowlanego. 

Wołanie do świętych może wydawać się magią albo zaklinaniem rzeczywistości. Takie np. wierszyki do św. Antoniego, gdy coś się zgubi. To nie tak. Pewno nie raz zdarzyło nam się korzystać z pomocy znajomych-specjalistów, np. dzwonić do kolegi-pediatry, żeby przyjechał do chorego dziecka. Wstyd jednak dzwonić, gdy nie mamy bliskiej z nim relacji; "cześć stary, co u Ciebie?... a... ożeniłeś się...drugi raz...to fajnie, stary, gratuluję, słuchaj, mam sprawę, nie przyjechałbyś do mnie, bo syn mi gorączkuje?... a... wyjechałeś na Wyspy..."

Święty to taki znajomy-specjalista. Jeśli tylko chcemy, by nim był.

piątek, 1 kwietnia 2016

Taki zwyczajny wieczór

Pokój w półmroku. Pachnie cytryna, cynamon i imbir - taka nasza aromaterapia z garnka. Słyszę głęboki oddech mojego męża, od czasu do czasu cichutkie posapywanie Frania. Za sobą mam najpiękniejszy obrazek świata: mąż wsparty na stercie poduch, kocy i prześcieradeł padł i śpi. Wzdłuż jego boku leży pakiecik owinięty białym kocykiem i pieluszką, wykonujący śpiącymi usteczkami ruchy ssące. Tak, to jest szczęście.

Niekoniecznie dlatego, że Franciszek śpi :)

Taki zwyczajny dzień. Najpierw poranek po na wpół przespanej nocy. Tym razem Franio włączył program budzenia co 3h, więc czuję się znośnie - budzenie co 2h to masakra. Potem wizyta u lekarza. Dla nas to naprawdę zwyczajność. Co najmniej raz w tygodniu lądujemy w jakiejś przychodni, a to dlatego, że szpital funduje nowo narodzonemu wcześniakowi "Tour de NFZ". * Dziś się szczepiliśmy. Trochę jestem zaniepokojona, jak Franiu to zniesie, ale to też norma. Dwa dni temu byłam zaniepokojona katarem, wczoraj nieustającym wypływem mleka z piersi, tak że luz. Zdążyłam zjeść obiad, zdążyłam zrobić pranie, zdążyłam się przespać godzinkę - dzień uznajemy za udany.

Codzienny, zwyczajny trud. Codzienny, zwyczajny cud. (M. Musierowicz)





-------------------------------------------------------------
*najbardziej irytujący punkt tej podróży: Duży szpital dziecięcy, pół godziny stania w kolejce do rejestracji z dzieckiem na ręku, półtorej godziny czekania na wizytę pod gabinetem połączone z zakraplaniem oczu dziecka drażniącą zawiesiną, miejsc siedzących mniej niż oczekujących, przeciąg, stada kaszlących dzieci. Wizyta: czas trwania - 5 min., diagnoza - "wszystko w jak najlepszym porządku, ale wg procedur musicie tu przyjść jeszcze raz za miesiąc, za dwa, za trzy, za pięć i za osiem miesięcy. Tak, za każdym razem trzeba przejść przez rejestrację."

sobota, 26 marca 2016

Czy cisza?

Wielka Sobota jest obchodzona jako dzień ciszy i refleksji (względnie zadumy i refleksji dla tych, co lubią robić jedną rzecz dwa razy). Jednak w Jerozolimie, te 2016 lat temu, tak nie było.

Uczniowie rzeczywiście siedzieli w ten dzień cicho, można by rzec "jak myszy pod miotłą". Zamelinowali się zapewne w jakiejś chacie na uboczu i z drżeniem nasłuchiwali kroków żołnierzy, którzy idą i z nimi zrobić porządek. A nawet, gdy nie myśleli o własnej skórze, to przecież właśnie zniknął sens ich życia - mężczyzna, dla którego poświęcili co najmniej 2 lata, zostawili rodziny, słuchali jego obietnic... w takiej chwili w głowie na pewno nie panuje cisza, ich myślom daleko było do spokojnej refleksji.

Nie próżnuje też druga strona medalu, czyli faryzeusze. Nie dość, że zabili Jezusa, trzeba jeszcze "uwięzić" jego ciało. Ustawiają pamięć o nim na wygodną dla nich. Tej nocy było wielkie święto, Pascha. Raczej nie skupiali się na jego treści, ani nie dali się ponieść radości, skoro z rana pobiegli do Piłata, gnani refleksją, że ten, którego zabili, to jednak nie do końca może być martwy.

A co z resztą ludzi? W Izraelu trwa dzień po nieprzespanej nocy - wspomniana Pascha. Pewno pierwsi ludzie pojawiają się na ulicach około południa. Ktoś tam sprząta, ktoś wspomina, ktoś drze się na sąsiada oskarżając go o kradzież resztek baranka.

Cichy wydaje się być grób Jezusa.

Dlaczego nie zmartwychwstał od razu? Dlaczego czekał te trzy dni? Przecież mógł to zrobić w sobotę z rana? Albo jeszcze na krzyżu, gdy setnik przebił jego bok, wszyscy widzieli, że jest martwy, miałby przecież o wiele więcej świadków.
Ja nie wiem, czemu. Ale tak sobie myślę, że to taki znak dla mnie, gdy jest źle, albo po prostu trudno, że to wszystko przeminie. Czasem trzeba trochę poczekać, by stał się cud.

Ale on się stanie! On przyjdzie. Nawet, gdy już się skończyło cierpienie i jest tylko beznadziejnie po nim - nie możemy tracić nadziei. Gdy wydaje się nam, że Bóg nie wiadomo na co czeka - nie możemy tracić nadziei.Mogą wszystkie sensy życia umrzeć - nie możemy tracić nadziei.
Nasza nadzieja zawieść nie może. Nie może. Mamy to obiecane. Jeśli nawet śmierć nie była przeszkodą do cudu, to co będzie? Nasza niewiara?
A jeśli ją przeskoczymy, to stanie się cud. Stanie się na 100%. Bo nie może zawieść nasza nadzieja.

WOW, chrześcijaństwo. Uwielbiam, kocham.

środa, 23 marca 2016

Kołysanki

Franeczek zasypia przy kołysankach. 
Zadziwiające jest to, gdy mam jakąś taką wiedzę ogólnodziecięcą, przyjętą chyba razem z powietrzem, a potem patrzę - i to się sprawdza na moim Małym. Wiedziałam, że dzieciom się śpiewa kołysanki. Ale w XXI. wieku? No weź. Trochę siara. 
A jednak działa. O wiele lepiej niż te puszczane z Youtube. 

Powiedzcie mi tylko, dlaczego dwie kołysanki, które w moim mniemaniu są najbardziej znane, mają taką smutną historię? 
"Z popielnika na Wojtusia" - o iskierce oszustce: https://www.youtube.com/watch?v=5K5xlxfqGQY
Ale to jeszcze nic.
Wspaniale. Ciekawe, czy to taka nasza, polska specyfika? A może znacie jakieś pozytywne kołysanki?

Jak nauczę się gaelickiego, to mogę Franiowi śpiewać "Noble Maiden Fair". To moja ulubiona, na dodatek ze świetnej bajki: "Merida Waleczna" (jedna z tych niewielu feministycznych historii, która nie odrzuca, a w drugą stronę - bawi i wzrusza). 
Próbowałam śpiewać, nie pytajcie, masakra :P Może po angielsku by dało radę, ale wtedy traci się cały urok :(

sobota, 19 marca 2016

co się myśli po porodzie

Meksyk. Po prostu Meksyk, fawele, slumsy Nowego Jorku, dżungla, biblioteka po przemiale i pożarze - to nic w porównaniu z bałaganem, jaki się robi w głowie. Oczywiście, odpowiadają za to głównie szalejące hormony. Dokładają się nieprzespane noce. No i zmiana, ta wielka zmiana w życiu, tak kolosalna, że jakby życie od nowa się zaczynało; zmiana rytmu dobowego, diety, przyzwyczajeń higienicznych (tak, można nie myć zębów przez 3. dni i przeżyć), priorytetów dużych i małych przede wszystkim.

Przechodząc do konkretów, w czasie poporodowym mogą się pojawiać przeróżnie dziwne myśli. Niektóre z nich mogą się wydawać niestosowne, inne wpędzają w poczucie winy. Niepotrzebnie! One wszystkie są absolutnie normalne. 

Pojawia się:
- obojętność wobec dziecka, traktowanie go jak maszynki, którą trzeba nakarmić, 
- lęk przed przemęczeniem, nerwowe dbanie o zaspokojenie swoich potrzeb,
- doszukiwanie się oznak poważnej choroby w najbłahszych objawach (np. zaczerwienione oczy) u siebie i/lub dziecka,
- poczucie straty; przekonanie, że tak wiele dziedzin życia jest bezpowrotnie stracone; kariera, rozrywki, podróże,
- poczucie utraty kontroli nad własnym życiem - wydaje się, że rządzą nim "zachcianki" dziecka,
- poczucie utraty kontroli nad własnym ciałem (szybko się zmienia),
- nieuzasadniony lęk przed utratą płynności finansowej, 
- wrogość w stosunku do ojca dziecka, czasem nawet agresja słowna i fizyczna.

Doświadczyłam wszystkich, oprócz jednego :) 

Lista oczywiście nie jest pełna. U każdej osoby może to wyglądać inaczej, zapewne są też kobiety, które z takimi myślami nie muszą się zmagać. Tak, zmagać; jak inaczej nazwać tą walkę, gdy przez cały dzień tłucze się w głowie: "nie wyjdziesz więcej, nie wyjdziesz więcej, nie pójdziesz do kina, nie pojedziesz na wycieczkę, nie odwiedzisz znajomych za granicą". Irracjonalne? Tak! Ale mogę sobie tłumaczyć, że przecież to tylko początki, że przecież można z dzieckiem, że ono przecież urośnie... guzik z tego. Moją głowę niewiele to obchodziło. 

Przejdźmy do praktyki, bo pytanie brzmi, co z tym zrobić? 

Dobra wiadomość jest taka, że to po prostu samo mija :) W zasadzie nawet dość szybko. Uspokaja się biologia, oswajamy się z nową sytuacją, uczymy się dziecka coraz lepiej (a dziecko nas) i myśli te się wyciszają. 
Co pomaga? Warto się wygadać; nazwać konkretnie, co nas męczy, choć może to trochę wstyd, że się nie kocha własnego dziecka. Ale jaka ulga, gdy się okazuje, że po pierwsze: to normalne, a po drugie: nieprawdziwe. A jak się nie da wygadać, to napisać. 
Dobrze mieć wsparcie. Koleżanka-położna opowiadała, że jeśli spojrzy się na dwie kobiety o tych samych warunkach porodu, tej samej kondycji zdrowotnej, wieku, itp... to nieporównanie szybciej dojdzie do siebie, zarówno pod względem fizycznym i psychicznym, ta, która jest otoczona wsparciem przyjaciół i rodziny, niż kobieta samotna. 

Baby blues zaliczony. Niech nie wraca!
----------------------------------------------------
Gdyby ktoś mnie zapytał 2 miesiące temu, jakie dźwięki wydaje noworodek, powiedziałabym, że płacze. A ponieważ jestem mądrala, nie mogłabym się powstrzymać i dodałabym, że są różne rodzaje tego płaczu, bla, bla, bla...
Franek: płacze, krzyczy, drze się, sapie, ziewa, wzdycha, chrząka, stęka, miauczy, szczeka, pohukuje, skrzeczy, piszczy, kwili. Jeszcze nie zaczął gadać.

niedziela, 13 marca 2016

Psalm 126

Dzisiaj jeden z moich ulubionych fragmentów z Pisma św. (macie tak, że jakiś werset za Wami chodzi, tłucze się w myślach i objawia od czasu do czasu?).

Psalm 126


1. Gdy Pan odmienił 
los Syjonu, 
byliśmy jak we śnie. 
Wtedy usta nasze były pełne śmiechu, 
a język wołał pełen radości. 
Wtedy mówiono między poganami: 
«Wielkodusznie postąpił z nimi Pan!» 
Wielkodusznie postąpił Pan z nami: 
staliśmy się radośni. 
Odmień nasz los, o Panie, 
jak strumienie w [ziemi] Negeb. 
Którzy we łzach sieją, 
żąć będą w radości. 
Postępują naprzód wśród płaczu, 
niosąc ziarno na zasiew: 
Z powrotem przychodzą wśród radości, 
przynosząc swoje snopy. 



Co znaczy Ewangelia? Dobra Nowina. Jak bardzo potrzeba nam dobrych nowin! Co chwila jakiś zamach, niepotrzebna śmierć, w polityce ciągle kłótnie, głęboka nienawiść. Na poziomie "mikro" tyle trudnych relacji, rozbitych rodzin, poranionych wewnętrznie, pogubionych ludzi.

Dobra nowina w tym psalmie aż bije po oczach. Los tych ludzi tak się zmienił, że nie wierzyli, myśleli, że to sen. Śpiewali z radości i głośno się śmiali. Jakie to cudowne: doświadczyć takiej zmiany, żeby nie zwracać już na nic uwagi, tylko śpiewać z radości, głośno się śmiać i w ogóle trochę oszaleć, jak małe dziecko. To nie metafora - to obietnica.

Widzę ich, jak idą po polu, siejąc. Są zgarbieni, smutni, płaczą. Niektórzy upadają z bólu, inni z tęsknoty. Są zawiedzeni, nic nie poszło po ich myśli. Nie widzą końca tego trudu i cierpienia. Pozostaje tylko ten obowiązek, szara codzienność: zaciskają zęby, sieją, robią swoje - przez łzy.

Zbierają owoce w radości. Tak wielkiej, że nie pamiętają już trudu.

To nie przypowieść, nie historyjka - to obietnica: "jeśli siejesz we łzach, będziesz zbierać owoce w niepohamowanej radości, ".

............
A tu wersja muzyczna:
https://www.youtube.com/watch?v=8tIuxV8pTJk

czwartek, 10 marca 2016

Dotyk

Zauważyłyście, że intymne, bliskie relacje budujemy od słów? Najpierw trzeba zagadać, potem się nagadać, poznać... dotyk wskakuje stopniowo. Nawet, jeśli ktoś preferuje seks po amerykańsku, czyli najpóźniej na 3. randce, to i tak zaczyna się od podrywu werbalnego. Rzeczywistość ta dotyczy nie tylko związków; obcej osobie raczej nie damy się przytulić, a żeby płakać na czyimś ramieniu trzeba przejść wcześniej wiele rozmów.

Relacja matka-dziecko jest zupełnie od drugiej strony. To 9. miesięcy nieustannego dotyku. Słowa wskakują mega późno, ok. 3 miesięcy po poczęciu. Po urodzeniu, jasne, możesz mówić do Dziubaska, to go nawet uspokaja, owszem, ale tylko jeśli akurat jest przytulony/karmiony/noszony. W innej sytuacji działa tylko na kilka sekund.

......

Było takich kilka sekund. Była taka chwila, gdy zobaczyłam go po raz pierwszy. Nie mogłam go dotknąć, leżałam na stole operacyjnym i właśnie ktoś zszywał mi brzuch po cesarce. Jedna z położnych wzięła płaczące, małe Coś i przyłożyła do mojego policzka. Płakałam jak bóbr i coś tam mówiłam, chyba jego imię, nie wiem. Przestał płakać na chwilkę. Uspokoił się. I go zabrali.

.......

Co to ja chciałam... chyba właśnie zaprzeczyłam swojej tezie...

.....
Generalnie chodziło mi o to, że dziecko trzeba przytulać i to znaczy "kocham Cię", a ono się oddtula i to znaczy "ja Cię też". To mega proste i mega piękne.

.....
Jeśli narzekasz, że masz mało czasu i dużo obowiązków:
http://www.flowmummy.pl/2015/03/jak-naprawde-wyglada-zycie-z-trojka-dzieci/


sobota, 5 marca 2016

Macierzyństwo 0.0 lub 0.1 a może 0.9?

No więc jak to jest być matką wcześniaka? A może nie wcześniaka, tylko już noworodka? W zasadzie to on ma miesiąc, więc noworodkiem de facto być przestał. A tak naprawdę prawie 9 miesięcy jest na świecie, tylko, że większość tego czasu był wewnątrz.

Po raz kolejny przekonuję się, że miłość to nie uczucie. Gdybym kierowała się tylko nim, zapewne Franiu wylądowałby już w opiece społecznej. Zbyt często dziecko budzi niechęć, poirytowanie, poczucie bycia w jakimś chorym kieracie, od którego nie ma ucieczki przez najbliższy rok. Są też uczucia z drugiego bieguna; gdy patrzę na tą małą, tak bardzo małą istotkę i wszystko we mnie śpiewa uwielbiając, za to, że on jest, że jest taki piękny, taki dzielny, taki wspaniały.

Miłość to wybór - ja wybrałam prawie rok temu - i wierność mu - to już trudniejsze. Miłość to wstawać o 3. w nocy, żeby nakarmić. Miłość to piłowanie pazurków pilnikiem. Miłość to przewijanie kilkanaście razy na dobę. Miłość to wycieranie ulanego mleka z podłogi. Miłość to mówienie "kocham" do kogoś, kto tego słowa nie rozumie. I to, co wtedy czujesz, naprawdę nie ma żadnego znaczenia.

Jest tylko jeden wyjątek uczuciowy - trzeba, koniecznie trzeba poczuć się matką. Matką - tego właśnie jedynego na świecie maleństwa. Poczuć, że jest moje, że ze mnie. Przyszło dopiero po dwóch tygodniach od porodu, może z racji cesarki, a potem naszego oddzielenia. Gdy już Franka do mnie dostawili po 5 dniach jego pobytu na intensywnej terapii, na początku było pytanie we mnie: "co to za dziecko?". Opiekowałam się nim, bo jakże inaczej, ale ono nie było moje.

Na szczęście przyszło to uczucie, poczucie, świadomość ogarniająca do głębi duszy i serca: Jestem mamą Franciszka. Wszystko się zmienia.

środa, 2 marca 2016

Cud na nieco ponad 2 kilo

Teraz już prawie 3 kilo.

A miało go nie być.

Półtora roku temu lekarka marszczyła brwi nad moimi wynikami i kartami cyklu. W końcu powiedziała: "Będę szczera. Oczywiście, proszę się starać o dziecko. Ale jeśli się uda, to trzeba będzie pojechać do Częstochowy, podziękować za cud".
Chwilę potem były Święta. Mój dobry przyjaciel, który nie wiedział o tym problemie, życzył mi: "żebyś została matką. Tylko wtedy kobieta staje się prawdziwą kobietą." Bolało.
Bolało, gdy koleżanki, równolatki małżeńskie, zachodziły w ciążę.

Po drodze wydarzyły się rekolekcje. Na wyjeździe wstawienniczki modliły się nade mną. Usłyszałam standard: o miłości Bożej, o tym, że jestem jego ukochaną córką, że jestem ważna. Dodatkowo powtórzyły kilkakrotnie, że Bóg przychodzi ze zdrowiem, ze zdrowiem. Opowiedziałam im o moich problemach okołociążowodziecięcych. "Lekarze nie wiedzą wszystkiego" powiedziała będąca wśród nich lekarka.

Miesiąc później moja lekarka patrzyła, nie rozumiejąc, na moje wyniki. Nie wiedziała, co powiedzieć. Przebadała mnie. Przegoniła na USG, choć za nie nie zapłaciłam. Patrzyła i patrzyła i nie rozumiała.

Miesiąc później pojawił się Franek. Mały przecinek na USG, pulsujący życiem samym.

Przyszedł na świat trochę za wcześnie. Ważył nieco ponad 2 kilo. Dostaliśmy tyle pomocy od bliskich i przyjaciół. Ubranka, podwózki, jedzonko, pampersy, informacje, wsparcie. Tyle, tyle modlitwy. Tak wiele dobra się wydarzyło dzięki mojemu Maleństwu. A co będzie, gdy urośnie do 4 kilo? A co potem? Zaczęliśmy od małego cudu. Ciekawe, na czym skończymy.

Bo cuda dzieją się,
gdy wierzysz w nie.
Gdy pragniesz ich,
gdy o nich śnisz.
Więc może sprawisz je
któregoś dnia,
gdy pragniesz ich
ze wszystkich sił.
Gdy zawsze wierzysz w nie.

niedziela, 24 stycznia 2016

o historii, gdzie boli do szpiku kości i leczy tak, że nie ma już bólu

Wreszcie znalazłam dobrą historię.

Ostatnio miałam małą załamkę na tym tle po wizycie w bibliotece. Postanowiłam tym razem nie brać żadnych romansideł (przesyt) i wyszukałam sobie trzy perełki z zupełnie innej beczki. Mój błąd.
Po lekturze "Wojny futbolowej" Kapuścińskiego doszłam do wniosku, że w Afryce zawsze będzie bieda, głód i wyzysk.
Po lekturze "Sezonu burz" Sapkowskiego straciłam wiarę w tegoż właśnie pisarza. Pokrótce: nie wiem, co chciał osiągnąć sceną masakry co dwie strony. Jasne, za pierwszym razem robi wrażenie, ale któryś z kolei opis wywleczonych flaków nawet nie zniesmacza - nudzi. Przy lekturze starej sagi śmiałam się co chwila dzięki charakterystycznym, celnym grom słownym. Sapkowski postanowił zastąpić je używaniem trudnych i wyszukanych słów typu: bakszysz. Ogólnie: klimat mroczny, wątek miłosny cyniczny, historia średnia.
"Rytm życia" Kępińskiego domęczam. Filozofii psychiatrii mi się zachciało...

Tymczasem dobrą historię znalazłam w filmie. "October baby" - kto zna, łapka w górę :) A kto zna, ale nie z salki katechetycznej :P?
Tak, jest wątek chrześcijański, ale jak na tego typu filmy wyjątkowo niepatetycznie przedstawiony, dość naturalnie wpisuje się w główny bieg akcji. Jest ona - prześliczna 19.letnia Hanna. Troszkę typ chorowitego kujona. Jest tajemnica jej choroby, ale szybko wychodzimy ze szpitala. Hanna wyrywa się spod skrzydeł nieco nadopiekuńczego tatusia na poszukiwania pewnej kobiety. Pomaga jej hmm... nazwijmy go... przyjaciel, choć pamiętajcie, że nie wierzę w przyjaźń damsko-męską.
W historię Hanny są zaangażowani jej bliscy - rodzice, koledzy, a także obcy ludzie, których spotyka. Co mnie ujmuje w filmie - autentyzm ich uczuć. W związku z tajemnicą Hanny każdy coś przeżywa, coś trudnego, zmaga się ze sobą do szpiku kości. Film miejscami boli, miejscami wyciska łzy.
Czemu więc dobra historia? Bo się dobrze kończy. Na początku okazuje się, że wszystko zaczęło się zupełnie nie tak, a potem jest nawet gorzej. Jednak zakończenie jest dobre - nie dzięki splotowi pomyślnych okoliczności (jak w moich ostatnich romansach - bo akurat on nie zginął na wojnie), ale dzięki decyzji każdego z bohaterów tej historii.
Film przywrócił mi wiarę w człowieka.

Dla kogo? Dla starszych nastolatków. Dla kobiet. Dla par mieszanych ze zdolnością do poruszania trudnych tematów. Raczej nie na wieczór z rodzicami czy młodszą siostrą (starsza może być).

Nastrój filmu: poważny, ale nie ciężki. Trudne sceny przeplatane bardziej lajtowymi (wycieczka grupki 19. latków z podstarzałym hippisem - cudne :)).

Muzyka: młodzieżowa, pozytywna, fajna. Żadne arcydzieło, ale przyjemnie się słucha.

Tło: reżyser z uporem maniaka umieszcza sceny nad wodą, ale to ładna woda - tzn. jest na co popatrzeć :)

Uwaga! Zmusza do myślenia!

piątek, 22 stycznia 2016

czym się różni psycholog?

Pięcioletnie pranie mózgu na studiach psychologicznych nie może nie zostawić śladu, chyba że adept ma umysł typu "beton". Patrzenie na świat zmienia się, właściwie "skrzywia się", jak w każdym zawodzie (ponoć architekci widzą wszędzie sześciany). Odnoszę jednak czasem wrażenie, że dla niektórych współrozmówców jestem jakby czytającym w myślach jasnowidzem ze skłonnościami do manipulacji. Nie wiedzieć czemu, prowadzi to nieodmiennie do takiego dialogu:
- co studiowałaś? 
- psychologię.
- (półpauza) To pewno już wiesz, na co jestem chory/a, ha ha! 

Nie, nie wiem. 

Jasne, ktoś, kto pierwszy raz spotyka psychologa może być usprawiedliwiony. W końcu ja też nie wiem, jak zachowałabym się w obecności szamana czy nekromanty. Czasem jednak, gdy kogoś dłużej już znam, słyszę w rozmowie: "jestem trochę nerwowa, jako psycholog pewno to już wiesz" albo "zrobiłam to a to, wiem, że jesteś psychologiem, nie patrz tak (jak???), ale musiałam". 
Zainspirowana tymi uwagami, a raczej tym, jak często je słyszę, postanowiłam napisać, czym wg mnie różni się psycholog od nie-psychologa.

Po pierwsze: analizuję zachowanie innych osób podobnie jak Ty. Mówisz, że tego nie robisz. A jednak: wiesz, gdy ktoś ma wobec Ciebie przyjazne, bądź nieprzyjazne zamiary. Skąd? Widzisz jego wyraz twarzy, słyszysz ton głosu, poznajesz, czy jego ruchy są "nerwowe". Mam tak samo. Kojarzysz takie postawy ciała jak "zamknięta" (nogi i ręce skrzyżowane) i "otwarta" (ciało rozluźnione, swobodne)? Ja też, znam może nieco więcej ich wariantów. Widzisz, kto bardziej gestykuluje w rozmowie, kto mniej i jak. Ja też tyle widzę, dodatkowo potrafię te gesty nazwać. Duża różnica? Żadna. 

Zapytasz  - a może ja z tych obserwacji wyciągam jakieś wnioski? Nie inaczej niż Ty. Tak, mam głowę naładowaną teoriami psychologicznymi, ale każdy psycholog wie, że akurat na zachowanie wpływa bardzo chwilowa dyspozycja. Jeśli dziś Zuzia ma postawę zamkniętą, jutro może mieć otwartą, no i co z tego? To nie jest podstawa do formułowania wniosków typu ekstrawersja/introwersja, poziom IQ, problemy emocjonalne. Może po prostu dziś boli ją ząb. Natomiast jeśli Zuzia jest zawsze "zamknięta" i wycofana - Ty też to widzisz, nie trzeba być psychologiem. 

Wspomniałam o teoriach psychologicznych. Jest ich mrowie. Zdarza się, że wzajemnie się wykluczają, np. teorie na temat zabawy dziecięcej: gość A twierdzi, że zabawa rozładowuje napięcie, gość B, że je kumuluje, gość C, że jedno i drugie, gość D, że ani jedno, ani drugie (oczywiście, musisz znać te wszystkie nazwiska na kolokwium). Osoby korzystające z pracy psychologów śpieszę uspokoić, że aż takie skrajności zdarzają się rzadko. Mam głowę naładowaną tymi teoriami, choć zapomniałam już pewnie z 75%. Naprawdę myślisz, że chce mi się grzebać w pamięci i dostosowywać Twoją historię do którejkolwiek z nich? To tak, jakby budowlaniec liczył na kawie u znajomych, ile betonu, piachu i drutu zużyli na budowę 2. piętra, biorąc pod uwagę 14 rodzajów betonu, piachu i drutu z uwzględnieniem najnowszych odkryć budowlanych w tym zakresie.

Nie diagnozuję chorób. Wiem, że do tego potrzeba ogromnej wiedzy i długotrwałych testów (standardowa diagnoza zajmuje ok. 6h wykonywania różnych zadań, rozmów, badań, itp (przynajmniej powinna zajmować:))). Tak, znam objawy niektórych problemów psychicznych, uwierz, widzę u siebie przynajmniej połowę z nich:) Diagnozowanie choroby po 5. minutach jest niemożliwe, no chyba, że ktoś biega nago po rynku, śpiewając od tyłu hymn narodowy - ale wtedy Ty też wiesz, że coś jest nie tak. 

No dobra, jeśli opowiesz mi, że ktoś słyszy głosy, powiem, że to może być coś w stronę psychozy. Jak widzę, że ktoś przestaje jeść, nie śpi, nic go nie cieszy i trwa to dłuższy czas, to pomyślę, że to prawdopodobnie depresja. Gdy ktoś myje ręce 15 razy na godzinę - nerwica natręctw. Ale Ty też czujesz, że coś jest nie tak, ja to tylko dodatkowo nazwę i dam kopa, żeby iść do specjalisty. 

Czy zatem nie zachowuję się jak psycholog? Nie. Serio nie, a przynajmniej nie świadomie. Nie zastanawiam się przed rozmową, w jaki sposób powiedzieć Ci to a to. Nie znam recept na Twoje problemy (nie radzę sobie z własnymi :)). Nie pocieszam Cię na siłę - bo jestem psychologiem i muszę - ale naprawdę chcę Cię pocieszyć, a czasem nie potrafię i to wychodzi sztucznie. Dobra, umiem słuchać, ale znam dużo ludzi, którzy potrafią słuchać, a nie są psychologami. 

Możesz zapytać - po kiego grzyba mi zatem ta cała wiedza i umiejętności? Do pracy. Tam analizuję zachowanie wnikliwie, grzebię w głowie za teoriami, dostosowuję się w 100% do osoby, z którą pracuję. Tam mogę świadomie wykorzystywać głos, gestykulację, postawę ciała. Tam muszę się zastanawiać nad każdym słowem. Oczekuje się ode mnie tych rzeczy, bo jestem psychologiem. Poza pracą - szczerze, nie chce mi się. To bardzo męczące. 

Ale więcej - bycie psychologiem na co dzień jest niebezpieczne dla zdrowia psychicznego. Wyobraź sobie radio, taki wewnętrzny głos, który mówi Ci nieustannie w głowie: "postawa zamknięta - nerwowość - poddanie autorytetom - nerwowa odpowiedź - sztuczność - oddanie inicjatywy w rozmowie - problemy w dzieciństwie - przemoc emocjonalna".... Nie, on nie mówi o współrozmówcy. Najbliższą osobą do analizy dla psychologa jest on sam. Ten głos trzeba sobie wyłączyć w głowie już na studiach, inaczej nie da się żyć. Dosłownie.

Dobry psycholog po wyjściu z pracy psychologię zostawia na wieszaku za drzwiami. 

niedziela, 17 stycznia 2016

Ostatni wieczór mieszkanka dla dwojga

Dobiega końca kolejna niedziela. Było długie poranne wylegiwanie się, był kościół, były roladki na obiad, jak zwykle. Teraz jest cisza, tylko lodówka szumi i trochę klikają klawiatury. Jest spokój i wydaje się, że tak będzie zawsze.

Piszę, bo wiem, że to tylko iluzja.

Jutro zrobimy wielkie przemeblowanie. Przesuniemy szafy i łóżko, przeorganizujemy zawartość półek, zmienimy układ i dodamy jedno pomieszczenie. Parę dni później w kącie stanie łóżeczko. Potem szafki zapełnią się ciuszkami. W łazience znajdzie się wanienka. Zabawki wylądują na podłodze... ale to jeszcze później.

Dziś jest ostatni dzień mieszkanka dla dwojga. Naszych, tylko naszych czterech ścian. Z sypialnią na pół pokoju, z ostrymi przedmiotami w niskich szafkach. Z ciszą na życzenie, z wolnością chodzenia spać o północy, wstawania w południe i zamawiania pizzy na obiad. Ale to ostatnie nie jest takie ważne, nie. Ważne, że - nas dwoje - to znane, bliskie, oswojone.

A od jakiegoś czasu robi się troje. Stoją pudła rzeczy, jak dary dla uchodźców. Jeszcze ich nie ma, ale lada dzień się pojawią, więc trzeba wszystko przygotować. Przyjedzie Gość i trzeba mu rozłożyć łóżko. On nie jada tego, co my, więc trzeba zaplanować inne menu. W jego świecie chodzi się nago, ale tu będziemy bezwzględni i nietolerancyjni - dostosuje się do naszych standardów (dwa kartony ubranek już czekają). Jego ręczniki znajdą się w łazience. Jego pojazd zajmie piwnicę. Pokaże nam swój świat - zupełnie inny. Nauczymy się jego języka. Poznamy jego zwyczaje. Oczywiście, on będzie robił to samo - poznawał, uczył się, dostosowywał do nas.

Tak, cieszymy się, w końcu sami go zaprosiliśmy. Ale coś się zmieni.

A może inaczej: jutro wyruszymy w długą podróż. Najpierw jeszcze obóz szkoleniowy, ale potem jazda w busz, dziki step, dżunglę i otwarty ocean. Dom będzie za nami, świat będzie przed nami. Niemal wszystko się rwie do tej przygody! Ale... jak wrócimy, na pewno będziemy inni... jakaś cząstka mnie żegna się dziś z moim małym, ledwo zbudowanym domkiem, moim światkiem, znanym, oswojonym. Wezmę światła tegorocznej choinki - na pamiątkę - żeby tak nie tęsknić.

wtorek, 12 stycznia 2016

Dzień Ciążowego Upuszczania Wszystkiego

Dzisiaj, robiąc obiad: kilkakrotnie się oblałam (raz dlatego, że wypłukałam sitko, jakby było miską :)), trzykrotnie się oparzyłam (niegroźnie :)), wysypałam mąkę i wykorzystałam pół rolki ręczników papierowych. Przy stole zużyłam 4 zapałki, żeby zapalić świeczki (ostatecznie i tak zrobił to J. :)). Jak to dobrze, że obiad był tylko jednodaniowy! Strach pomyśleć, jak wyglądałaby kuchnia, gdybym jeszcze szykowała deser.

czwartek, 7 stycznia 2016

o celach jak kula u nogi

A niby dlaczego tylko początek roku jest dobrą okazją do postanowień? Prawda jest taka, że rzadko powstają z naszej samodzielnej, chłodnej, rozważnej inicjatywy. Najczęściej współpracujemy mniej lub bardziej świadomie z rozmaitymi objawieniami rzeczywistości, olśnieniami, które pokazują nam stan różnych dziedzin naszego życia. Chwile te początek roku mają w nosie. Czy tylko 1. stycznia daje mi kopa, żeby zdrowiej się odżywiać? Dużo skuteczniej robi to waga, zadyszka przy wchodzeniu po schodach czy dwie kreski na teście ciążowym.

Raz w roku robimy więc coś zupełnie przeciwnego i siadamy do stworzenia celów "na zimno", tzn. bez motywacji sytuacyjnej. Tworzymy sobie wtedy wymarzoną wersję siebie, która może i jest doskonała, ale niekoniecznie prawdziwa. Nawet nie chodzi o to, że stawiamy sobie cele nierealistyczne. Bynajmniej - odkryłam już w liceum, że byłabym w stanie studiować fizykę na wysokim poziomie, tak, naprawdę! Zajęłoby to jednak tyle moich sił, czasu i nerwów, że spokojnie zdążyłabym poznać kilka humanistycznych nauk zamiast niej. Coś jest w tym wyświechtanym, amerykańskim "możesz być, kim tylko zapragniesz", ale czy o to chodzi? A jeśli zmotywowany tak nastolatek z budzącym się, świetnym zacięciem dziennikarskim, stwierdzi: to ja chcę być komandosem? Bo to takie fajne.

Zdarza się, że nasze noworoczne postanowienia wynikają bardziej z "potrzeb rynku" niż naszych. Czy nie tak to często wygląda z nauką języka? Bo dobrze wygląda w CV. Zatem po ciężkiej pracy nad sobą stanę się idealnym potencjalnym pracownikiem. Następnie dostanę dobrze płatną pracę. I co? To nie jest złe, ale czy o to chodzi w postanowieniach noworocznych? Czy w ten sposób stajemy się lepszymi ludźmi? Postuluję wprowadzenie nowego dnia: Dnia Postanowień Biznesowych/Karierowych/Self-Development. Może jakoś wczesną wiosną, bo wtedy ruszają oferty pracy.

W ogóle skąd ten temat? Dziś mnie olśniło (tak, tak to działa). Zauważyłam, że choć postawiłam sobie jakieś cele okołonoworoczne, to większość czasu poświęcam na coś zupełnie innego. Tam, czasu - zgłębiam z radością wiedzę z tej dziedziny, aplikuję ją w życie, modyfikuję, udoskonalam i wiecie co? Sprawia mi to niesamowitą frajdę. Podsumowując: entuzjastycznie realizuję cel, którego sobie świadomie nie postawiłam.

Spędzam teraz dużo więcej czasu w domu, więc żeby nie popaść w marazm, zaplanowałam sobie spokojny program samorozwoju; podszlifować angielski (tak, tak, potrzeby rynku), poczytać coś psychologicznego, podszkolić się z kreatywnego pisania i szeroko rozumianej informatyki. Robię to, bez zmuszania się, ale i bez zapału. A co mnie tak "jara"? Oj, teraz będziecie się śmiać. Już się rumienię, bo to taka trochę siara. Ja lubię zajmować się domem. Lubię gotować - koniecznie coś nowego. Lubię dbać o kwiatki i aranżować doniczki po raz setny. Uwielbiam robić dekoracje (albo wyszukiwać na przecenach). Lubię zajmować się ciuchami - zamieniać wynaciągane spodnie w przyjemnie obcisłe szorty, albo skracać "kocowe" spódnice. Lubię kombinować nowe zapachy do aromaterapii z garnka. Lubię rozwiązywać problemy typu: jak przeżyć w mieszkaniu suchym, jak pustynia; czym wywabić kolorowy wosk z plastiku, okleiny i paneli, jak na 36 m zmieścić łazienkę, kuchnię, salon, sypialnię, biblioteczkę, pokój do pracy, garderobę, pralnię - i żeby jeszcze było przyjemnie. Ufff... rozpisałam się. Bo ja to lubię. Uważam, że prowadzenie domu do prawdziwa sztuka. Tak, żeby w nim żyć, a nie tylko prze-żywać czekając na wyjście. Dość. To moja pasja i sama się obroni. Jak ktoś mnie ma za kurę domową o wąskich ambicjach, to... niech se ma. I powie, czy jego życie codzienne sprawia mu przyjemność.

Rozgrzałam się:) Mój lichy, wstydliwy, niemedialny i nieuświadomiony do dziś cel daje mi każdego dnia kopa do tych "wielkich" i "produktywnych". Dlaczego ja świadomie nie poświęcam na niego czasu? Przecież to nielogiczne! Proszę bardzo: 7.01. nieco spóźnione postanowienie noworoczne - nie będę mieć wyrzutów sumienia, gdy codziennie zrobię coś pięknego w moim domu. Dotrzymam bez trudu - dotrzyma "się" samo.

Ps. M. jestem Ci baardzo wdzięczna za książkę o madame Chic, która dodała mi skrzydeł pokazując, że podobne pasje mają francuskie wcielenia szyku, oraz ustrzegła przed perfekcjonizmem, dzięki realistycznemu komentarzowi matki dwójki małych dzieci.

wtorek, 5 stycznia 2016

o dobrych historiach

Skończyłam dzisiaj książkę Natashy Solomons "Powieść w altówce". Mam wrażenie, że odkąd jestem w ciąży, czytam niemal same romanse (i broszurki typu "karmiąca matka"). Mój mąż, gdy chce poprawić mi humor, często proponuje obejrzenie jakiegoś romantycznego filmu. Biedny, wiem, ile go to kosztuje :) Niestety, czasem mam wrażenie, że twórcy uznają jedynie tragiczne historie za ciekawe.

Książka N. Solomons opowiada o 19.-letniej Elise, mieszkającej w Wiedniu tuż przed II wojną. Ona i jej rodzina należą do, hm..., wyższej klasy średniej; nie opływają w bogactwa, ale stać ich na mieszkanko wypełnione antykami i garść służby. Ojciec Elise jest pisarzem, mama śpiewaczką operową, siostra pięknie gra na skrzypcach - ona sama nie przejawia talentu muzycznego. Pomimo tego opisuje swoje życie jako "przedłużone dzieciństwo" - do czasu gdy musi wyjechać do Anglii, podjąć posadę pokojówki. Tak, zbliża się wojna, Austria zostaje zaanektowana przez nazistowskie Niemcy, a Elise jest z pochodzenia Żydówką. Nie udaje jej się zdobyć amerykańskiej wizy, więc musi jechać "za chlebem" "na Wyspy". Ląduje w przeuroczym Tyneford, upadającym majątku pana Riversa. Od czasu do czasu przyjeżdża też tam jego syn...

No i romans leci:) poprzetykany historyjkami o trudzie bycia pokojówką i wiadomościami na temat losu rodziców. Nie zapominajmy o wzruszających opisach przyrody i porywach tęsknoty za domem. Czyta się całkiem przyjemnie, rozwój akcji dość przewidywalny, kompensuje to świetnie oddane tło, czyli atmosfera brytyjskiej prowincji czasów wojny.

Nie znajdziemy tu scen jak z "szeregowca Ryana". Książka bardziej przypomina film "Katyń"; wydarzenia są opowiadane z perspektywy pozostałych daleko za frontem kobiet. W przypadku filmu dowiadujemy się jednak, jak potoczyły się losy wojenne głównego bohatera. N. Solomons oszczędza nam tego. I tak, historia dobrze się kończy, tzn. Elise jest szczęśliwa.

Odłożyłam jednak książkę z poczuciem: "to nie tak miało być". Tak samo jak w "Ono" Terakowskiej nie doczytałam ostatniej strony. Bo zakończenie ma być dobre. Nie: na siłę dobre, nie: mimo wszystko dobre ani: w pewien sposób dobre. Czuję wielki głód słuchania pozytywnych historii. Choćby były nudne.

Kiedy byłam dzieckiem, lubiłam sobie wyobrażać, że jestem bohaterką jakiś wielkich wydarzeń. Oczywiście, musiał być dramat: jakaś wroga agresja, okupacja, pożar, porzucone dzieci, zajęcie szkoły przez Bandę Chłopaków i partyzancka walka Bandy Dziewczyn (podstawówka :)). W myślach przechytrzałam zastępy nieprzyjaciół, ratowałam niezliczoną ilość na wpół umierających, zawsze odnosiłam zwycięstwo o włos. To było fajne, ekscytujące, takie inne od nudnej szkolnej przerwy. Teraz właśnie tego chcę - żeby było w pewien sposób nudno. Normalnie. Chyba się zestarzałam :)

Chcę, żeby poznali się po prostu, na studenckiej wycieczce, a nie żeby ona jechała, nie znając go, na drugi kontynent, bo tu była za biedna, by ktoś ją chciał.
Chcę, żeby się martwili o łóżeczko, przewijak i fotelik, a nie, żeby ona chowała się po polach w 9. miesiącu ciąży, bo jego zabrało gestapo.
Chcę, żeby nieśli dziecko do chrztu na poduszce, a nie, żeby ona uciekała przed wojskiem z niemowlęciem na rękach, brnąc w półmetrowym śniegu.
Chcę, żeby odciągała swoje przedszkolaki od McDonalda, a nie, żeby musiała rozdawać je po sąsiadach, bo nie ma ich za co nakarmić. 

Chcę dobrych historii. Takich z 8-godzinnym dniem pracy, z za małym mieszkaniem. Takich z wakacjami w Bieszczadach. Nikt o nich nie napisze, są niemedialne, ale w nich jest szczęście - nie "pomimo wszystko", nie "w końcu". Autorka "Powieści w altówce" mówi ustami ojca Elise: "Człowiek, który doświadczył wielkiego smutku, a potem poznał jego koniec, budzi się każdego ranka i raduje wschodem słońca". Nie chcę wielkiego smutku. Można się cieszyć wschodem słońca i bez tego.

(a historie z przedostatniego akapitu są wszystkie prawdziwe)