wtorek, 23 września 2014

Połowa pierwszego z trzech

Tyle napisano już o małżeństwie pięknych słów, książek całych (dwie leżą teraz przy mnie), na kazaniu dwa dni temu, wydaje się, że br. B. powiedział już wszystko.

A jednak nie...

Piękne słońce oświetla mały, drewniany pokoik. Jestem sama. Mój mąż wyszedł na spacer, bo, jak stwierdził, "brak samotności mu doskwiera". To prawda. Przez ostatnie trzy dni byliśmy nierozłączni.

Zaczęło się w sobotę, od błogosławieństwa. Czekałam w tej przecudnej, białej sukience, mając nadzieję, że i dla niego będzie piękna. Wraz ze mną była rodzina i najbliższe dziewczyny, zbite w ciasną grupkę w kuchni. Z jednej strony, taką wielką miałam ochotę, żeby stać tam z Wami, w grupie, a nie na widoku, na środku, sama... żeby to ktoś inny miał tą sukienkę... bo się bałam i nie wiedziałam, jak mam się zachować.

Aż w końcu przyszedł. Maszyna ślubno-weselna ruszyła pełną parą na ostatnią prostą. Oboje, zestresowani, siedzieliśmy na środku, rodzina równie spięta, choć parę osób próbowało rozładować sytuację (mała J., skacząca po kuchni była dla mnie wielką pomocą). W końcu chrzestna dotarła i zaczęło się błogosławieństwo.

Co to znaczy: "błogosławić"? To jak dobre życzenia, ale jakoś bardziej. Nie można zaprzeczyć, że słowa mają moc. Wystarczy, że ktoś powie: "ty głupku", a już się czujemy inaczej. A co dopiero, jak ktoś powie: "piękna jesteś". Dlatego ja wierzę, że, gdy komuś dobrze życzymy, gdy błogosławimy, to jakoś zmienia rzeczywistość. A tyle pięknych słów powiedziano nad nami tego dnia...

W końcu wyszliśmy z mieszkania i piorunem wpakowaliśmy się do samochodu. Chwała Bogu za mojego brata. Naturalnie, na luzie, jakby nic się nie działo wielkiego, prowadził rozmowę i samochód. Jechaliśmy powoli, spokojnie, wreszcie uwolnieni spod obstrzału spojrzeń. Czy na pewno? "Uśmiechają się do Was." mówił M. co chwila, zerkając na przechodniów i pasażerów tramwaju. "Popatrzcie, ile radości dajecie miastu". W końcu przestałam się spinać i zaczęłam oddawać uśmiechy, a nawet machać, jak królowa brytyjska. Skoro ludzi jara nasz widok -  niech mają.

Pod kościołem staliśmy pewną chwilkę. Ludzie schodzili się, jedni za drugimi. Ja na widok niektórych bardzo się cieszyłam, inni byli równie miłą niespodzianką. Zakrystia. Dogrywanie szczegółów. Mnie się aż język plątał ze zdenerwowania. A., jak dobrze było mieć Cię wtedy przy sobie, móc się do Ciebie przytulić... W końcu przyszedł br. B. Atmosfera się rozluźniła. Uspokoiłam się trochę, paradoksalnie, widząc, że br. jest bardziej zestresowany niż ja:) Stanęliśmy z tyłu kościoła. Już nie pamiętam, czy grał organista, ustaliliśmy, jak się będziemy trzymać. Bałam się, nie macie pojęcia, jak.

Ktoś zawołał: "Brat idzie". Podszedł do nas. Skupiłam się całym sercem na tym, co mówił tam, w drzwiach, ale, szczerze mówiąc, nie zrozumiałam prawie nic. Poza tym, że teraz całujemy krzyż, a tym pocałunkiem zapraszamy Ukrzyżowanego do naszego życia.

Trochę wydaje się dziwne, prawda? Na ślubie całować krzyż - cierpienie, ofiarę. Gdzie na to miejsce w radości wesela? Pamiętam pewien wieczór, gdy byliśmy z J. w kościele, trochę pokłóceni, a raczej niedogadani. Mówiłam o tym wszystkim Bogu, zrozumiałam jakoś, że przyjmując swoją ukochaną osobę, bierze się nie tylko radość, ale i smutki, trudności, nieporozumienia. Ta druga osoba będzie czasem krzyżem. Może byłoby piękniej, gdyby było inaczej, ale świat jest właśnie taki. Nie biorąc krzyża - nie bierze się życia w  jego pełni.

Ucałowałam więc, a wtedy przypomniałam sobie, po co tu jesteśmy, po co bierzemy ślub w kościele. Przecież nie przyszliśmy tu dla siebie, ale zaprosił nas Ktoś większy od nas, dobry, ogarniający ten cały zamęt. Stres jakoś się zmniejszył. Wzięłam J. pod rękę, drugą ścisnęłam bukiet. "Nareszcie" myślałam idąc do ołtarza.

Co nie znaczy, że stres odszedł całkiem. Czytania minęły, jak przez mgłę. Pamiętam P., jak czytał pierwsze, walcząc z drżącym głosem, potem O. śpiewającą psalm z dzieciątkiem, z Ewangelii nie zostało mi nic, poza pierwszym zdaniem... Usiedliśmy, wiedziałam, że po kazaniu zacznie się przysięga, a ja nie miałam pewności, czy będę w stanie powiedzieć choć słowo.

Na szczęście br. B. mówił długo. Mądrze, więc trzeba było się skupić. I patrzył na nas. Poprzeczkę, jak to on, stawiał wysoko. W sumie niewiele mogłabym powtórzyć, ale wiele w serce mi zapadło.

W końcu brat zakończył. Tak pięknie, że myślałam, że się popłaczę. Trochę zagubieni, wstaliśmy oboje. Powtórzyliśmy trzy razy: "chcemy". Br. zaprosił nas do siebie, przed ołtarz. Wtedy, dopiero po raz drugi, od wejścia do kościoła, spojrzałam na J. Patrzyłam w jego oczy, tak pełne miłości, że nie bałam się, naprawdę, już nic a nic. Słuchałam tego, co mi ślubował... Jak trzeba być odważnym, żeby komuś takie słowa mówić... Jak bardzo jestem wdzięczna, że są skierowane właśnie do mnie... I jak mogłabym nie odpowiedzieć tym samym? Więc odpowiedziałam. Z radością. W pełni świadomie. Rozumiejąc, że więcej nikomu nigdy dać nie mogę. Potem br. pobłogosławił, a my wreszcie staliśmy się małżeństwem.

Wiecie, kiedy klaskaliście po naszej przysiędze, po raz pierwszy mogłam się rozejrzeć po kościele. Jejku... jak wiele osób tam było. Niesamowite, że mamy tylu przyjaciół, że nasze rodziny chciały być częścią tej chwili. Mogłabym napisać mega długiego posta o tym, jak wiele, wielu osobom zawdzięczam w kwestii mojego związku oraz przygotowań do ślubu i wesela. A przy kilku napisałabym: "bez Ciebie, by nie wyszło".

Trzy dni ledwo minęły, a ja już wiem, że wszystko, co widziałam, czytałam, słyszałam o małżeństwie ma się do naszej rzeczywistości, jak nauka pływania na piasku do... hmmm... no po prostu pływania:)
Choć na razie ledwo oderwaliśmy stopy od dna, co my tam wiemy o życiu... ale...

...odkąd mam na palcu tą obrączkę, wreszcie wszystko jest takie, jak ma być.






1 komentarz:

  1. Brat B. mówił mądrze. Mówił bardzo pięknie. Ja słuchałam raz z przerażeniem, raz z radością, ale cały czas z zapartym tchem. Po mszy żałowałam, że nie miałam w torebce ukrytego dyktafonu bo z przyjemnością słuchałabym co wieczór tego kazania. Pierwszy raz widziałam brata tak zestresowanego, czyli uf, bo ja też mam wilgotne i nie odbiegam od normy i jednak wbrew opinii mojej mamy wszystko ze mną jest w porządku :) Zazwyczaj tak jest, że można być Profesorem z dziedziny pływania, ale do puki pływa się w wannie nie można nic powiedzieć o Morzu.

    OdpowiedzUsuń