Miało się zacząć w marcu - wody ruszyły ostatniego dnia stycznia.
Naczytałam się o rodzicielstwie bliskości, o kluczowych pierwszych dwóch godzinach, które powinny być spędzone na brzuchu mamy, o pierwszym karmieniu tuż po porodzie - była cesarka, 2 sekundy patrzenia na dziecko i jego 5 dni na intensywnej terapii.
Szykowałam się na falę miłości do tej małej, bezbronnej istotki, której pomogę przyjść na świat, tymczasem zrobiła to za mnie lekarka, a miłość przyszła po wielu dniach baby bluesa.
"Jeśli po porodzie możesz trzymać w ramionach zdrowe dziecko, to znaczy, że był to poród udany." *
Będę powtarzać to zdanie w nieskończoność przy kolejnym dziecku. Przecież tak naprawdę nie działa się żadna tragedia, albo inaczej: działa się, ale tylko w mojej głowie.
Czułam, że zawiodłam na całej linii, zatem oczekiwałam, że nie dam rady się nim zaopiekować, że braknie mi sił, umiejętności, wiedzy... tymczasem utrzymaliśmy Franka przy życiu już prawie 3 miesiące i śmiem twierdzić, że w dobrej jakości życia.
Spodziewałam się chorób, uczuleń i nadwrażliwości, tropiłam ich ślady wytrwale i z lękiem (czego szczytem był telefon do położnej: Ma szkliste oczy! Na co jest chory? Mam iść do lekarza??? - Pani Maju, jest po prostu zmęczony.), a Franek, poza pleśniawką i kolką, nie raczy zachorować na nic.
Statystycznie nie miałam szans, żeby go przestawić z butelki na karmienie piersią. A on ciągnie z cyca od prawie dwóch miesięcy i nie ma ochoty się odpinać.
Macierzyństwo uczy mnie nie-oczekiwać. Carpe diem.
------------------------------------------------------------------------------------------------------------
*Mówi w swojej książce Heidi Murkoff ("W oczekiwaniu na dziecko") - moja domowa położna, doula, lekarka, pielęgniarka i uspokajacz w iśćcie amerykańskim stylu (masz anemię sierpowatą/stwardnienie rozsiane/tetraplegię? Nie martw się! Takie kobiety też rodzą zdrowe dzieci)