wtorek, 5 stycznia 2016

o dobrych historiach

Skończyłam dzisiaj książkę Natashy Solomons "Powieść w altówce". Mam wrażenie, że odkąd jestem w ciąży, czytam niemal same romanse (i broszurki typu "karmiąca matka"). Mój mąż, gdy chce poprawić mi humor, często proponuje obejrzenie jakiegoś romantycznego filmu. Biedny, wiem, ile go to kosztuje :) Niestety, czasem mam wrażenie, że twórcy uznają jedynie tragiczne historie za ciekawe.

Książka N. Solomons opowiada o 19.-letniej Elise, mieszkającej w Wiedniu tuż przed II wojną. Ona i jej rodzina należą do, hm..., wyższej klasy średniej; nie opływają w bogactwa, ale stać ich na mieszkanko wypełnione antykami i garść służby. Ojciec Elise jest pisarzem, mama śpiewaczką operową, siostra pięknie gra na skrzypcach - ona sama nie przejawia talentu muzycznego. Pomimo tego opisuje swoje życie jako "przedłużone dzieciństwo" - do czasu gdy musi wyjechać do Anglii, podjąć posadę pokojówki. Tak, zbliża się wojna, Austria zostaje zaanektowana przez nazistowskie Niemcy, a Elise jest z pochodzenia Żydówką. Nie udaje jej się zdobyć amerykańskiej wizy, więc musi jechać "za chlebem" "na Wyspy". Ląduje w przeuroczym Tyneford, upadającym majątku pana Riversa. Od czasu do czasu przyjeżdża też tam jego syn...

No i romans leci:) poprzetykany historyjkami o trudzie bycia pokojówką i wiadomościami na temat losu rodziców. Nie zapominajmy o wzruszających opisach przyrody i porywach tęsknoty za domem. Czyta się całkiem przyjemnie, rozwój akcji dość przewidywalny, kompensuje to świetnie oddane tło, czyli atmosfera brytyjskiej prowincji czasów wojny.

Nie znajdziemy tu scen jak z "szeregowca Ryana". Książka bardziej przypomina film "Katyń"; wydarzenia są opowiadane z perspektywy pozostałych daleko za frontem kobiet. W przypadku filmu dowiadujemy się jednak, jak potoczyły się losy wojenne głównego bohatera. N. Solomons oszczędza nam tego. I tak, historia dobrze się kończy, tzn. Elise jest szczęśliwa.

Odłożyłam jednak książkę z poczuciem: "to nie tak miało być". Tak samo jak w "Ono" Terakowskiej nie doczytałam ostatniej strony. Bo zakończenie ma być dobre. Nie: na siłę dobre, nie: mimo wszystko dobre ani: w pewien sposób dobre. Czuję wielki głód słuchania pozytywnych historii. Choćby były nudne.

Kiedy byłam dzieckiem, lubiłam sobie wyobrażać, że jestem bohaterką jakiś wielkich wydarzeń. Oczywiście, musiał być dramat: jakaś wroga agresja, okupacja, pożar, porzucone dzieci, zajęcie szkoły przez Bandę Chłopaków i partyzancka walka Bandy Dziewczyn (podstawówka :)). W myślach przechytrzałam zastępy nieprzyjaciół, ratowałam niezliczoną ilość na wpół umierających, zawsze odnosiłam zwycięstwo o włos. To było fajne, ekscytujące, takie inne od nudnej szkolnej przerwy. Teraz właśnie tego chcę - żeby było w pewien sposób nudno. Normalnie. Chyba się zestarzałam :)

Chcę, żeby poznali się po prostu, na studenckiej wycieczce, a nie żeby ona jechała, nie znając go, na drugi kontynent, bo tu była za biedna, by ktoś ją chciał.
Chcę, żeby się martwili o łóżeczko, przewijak i fotelik, a nie, żeby ona chowała się po polach w 9. miesiącu ciąży, bo jego zabrało gestapo.
Chcę, żeby nieśli dziecko do chrztu na poduszce, a nie, żeby ona uciekała przed wojskiem z niemowlęciem na rękach, brnąc w półmetrowym śniegu.
Chcę, żeby odciągała swoje przedszkolaki od McDonalda, a nie, żeby musiała rozdawać je po sąsiadach, bo nie ma ich za co nakarmić. 

Chcę dobrych historii. Takich z 8-godzinnym dniem pracy, z za małym mieszkaniem. Takich z wakacjami w Bieszczadach. Nikt o nich nie napisze, są niemedialne, ale w nich jest szczęście - nie "pomimo wszystko", nie "w końcu". Autorka "Powieści w altówce" mówi ustami ojca Elise: "Człowiek, który doświadczył wielkiego smutku, a potem poznał jego koniec, budzi się każdego ranka i raduje wschodem słońca". Nie chcę wielkiego smutku. Można się cieszyć wschodem słońca i bez tego.

(a historie z przedostatniego akapitu są wszystkie prawdziwe)

2 komentarze:

  1. Masz rację że można się cieszyć wschodem słońca i bez wielkiego smutku i jego końca. Sęk w tym że człowiek który doświadczył wielkiego smutku cieszy się inaczej niż ten który go nie doświadczył. Zawsze starałam się doceniać to że np. mam co jeść i gdzie mieszkać, ale gdy naprawdę znalazłam się w sytuacji że nie miałam co jeść i nie miałam gdzie mieszkać, to później doceniałam to że mam co jeść i gdzie mieszkać dużo bardziej niż wcześniej. To zagmatwane bo wcześniej też to doceniałam ale później doceniałam bardziej. Jak czasem patrzę na swoje życie to sama sobie dziwie się że przeszłam przez to wszystko co przeszłam i dałam radę. I gdy teraz mam jakąś trudność myślę: wtedy dałaś radę a było dużo gorzej to teraz nie dasz? MR

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację, trudne doświadczenia sprawiają, że patrzymy na świat jakoś głębiej, cieszymy się jakoś bardziej - jeśli je dobrze przeżyjemy, a to jest sztuka.

      Usuń